środa, 12 maja 2010

RUTA QUARENTA (III)

27.01.
Wstajemy trochę połamani po spaniu w samochodzie. Poranek nie zapowiada najlepszej pogody. Ciemne chmury kłębią się nad nisko horyzontem. Dopiero koło dziesiątej zaczyna się rozjaśniać i decydujemy się na wyjście na trekking. Idziemy do punktu widokowego na Torres del Paine - chyba obowiązkowe miejsce dla każdego odwiedzającego park. Wyliczyliśmy, że przejście powinno nam zająć około 4-5 godzin w jedną stronę. Powrót trochę mniej, bo będzie z góry. Ciemno zaczyna się robić dopiero koło dziesiątej wieczorem, więc powinniśmy się bez problemu wyrobić. Kończymy śniadanie, pakujemy plecaki i ruszamy... Pierwsze pół godziny straciliśmy szukając początku szlaku, bo nie jest wcale łatwo znaleźć szlak, praktycznie nie oznakowany, w labiryncie ścieżek pokrywających całą dolinę, gdzie leży Camp Torres. W baraku, koło którego stoi zdezelowany Land Rover Santana Ligero, skierowali nas na właściwą ścieżkę. Mostem wiszącym, zbudowanym z kawałków drewna i poskręcanych drutów, przeprawiamy się nad rwącą rzeką. Zaraz potem szlak się rozwidla. Nasz prowadzi w prawo, pod górę. Po drodze spotykamy idących z naprzeciw turystów. Jakiś gaucho zjeżdża na koniu. Szlak jest uczęszczany przez konne wycieczki, o czym świadczą nie tyle ślady kopyt, co śmierdzące bobki, skrzętnie omijane przez wszystkich.
Po godzinnej wspinaczce dochodzimy do miejsca, gdzie robimy sobie krótką przerwę i skąd rozciąga się widok na długą, wąską, głęboką dolinę, pod koniec której znajduje się podejście do Torres. Dnem wije się rwąca rzeka. W oddali dostrzegamy pierwsze schronisko na szlaku – malutki domek przyczepiony do wąskiej skalnej grzędy nad połyskującą srebrzyście wodą. Przez lornetkę widać ludzkie mrówki kręcące się wokół. Oba brzegi rzeki przy schronisku spina nitka wąskiej kładki. Zwilżamy gardła łykiem wody z bidonu i ruszamy dalej. Spotykamy coraz więcej osób. Również za nami pokazuje się coraz więcej drobnych figurek zdążających w tym samym kierunku. Widać zmiana pogody skłoniła więcej osób do wycieczki w góry. Pragnienie zaczyna dokuczać coraz bardziej. Słońce mocno operuje. Idziemy w samych koszulach, polary pochowaliśmy do plecaków. Zatrzymujemy się na chwilę przy potoku spływającym po zboczu. Pijemy zaskakująco ciepłą wodę. Ruszam przodem. Po chwili oglądam się i widzę, że Wojtek rozmawia z kimś na szlaku. Wróciłem się i słyszę, że rozmawiają po polsku! Chłopak ubrany jest w spodnie Alpinusa i Wojtek po tym rozpoznał krajana. Oni już byli na Torres i teraz schodzą na dół. Po paru minutach pogawędki, która była też pretekstem do kolejnego, krótkiego odpoczynku, ruszamy dalej. Pół godziny później dochodzimy do położonego po przeciwnej stronie rzeki Chilean Camp, gdzie oprócz pola namiotowego jest i schronisko. Z bliska domek urósł do całkiem słusznych rozmiarów. Rzeka też jakby przybrała na szerokości i objętości – wiry kręcą szalonego młyńca i do spółki z podwodnymi skałami wzbijają pył i białą pianę. Szum skutecznie zagłusza wszystkie słowa. Tylko mostek jakby zwęził się do rozmiarów wąziutkiej, niezbyt solidnie wyglądającej kładki. Poręcz jest tylko z jednej strony. Dobrze, że chociaż tyle – mogłoby jej nie być wcale! Po skleconych w całość żerdziach i deskach przeprawiamy się na drugą stronę rzeki. Zrzucamy plecaki i z ulgą siadamy na ławce przed zgrabnym, drewnianym budynkiem. Na naszą stronę wychodzą wielkie, przeszklone okna. Idę na rozpoznanie. Ceny równie wysokie jak w Torres Camp albo na Krupówkach, ale tutaj jest to jakby nieco bardziej usprawiedliwione, bo całe zaopatrzenie dociera do Chilean Camp na grzbietach koni, których niewielka kawalkada odpoczywa w pobliżu, nad brzegiem rzeki. Wojtek narzeka, że but obtarł mu nogę. Zdejmuje go i rzeczywiście skarpeta przykleiła się już do krwawej rany. A my nie mamy jeszcze połowy drogi! Jak na złość apteczkę zostawiłem na dole, w samochodzie. W schronisku też nie mają plastra. Wojtek wpada na dobry pomysł i z kieszeni polara wycina opatrunek, który zakłada na ranę. Musi wytrzymać! Jeśli nie da rady, to będzie musiał skorzystać z luksusów końskiego grzbietu. Na razie nie ma się co martwić na zapas. W końskim towarzystwie pijemy herbatę z termosu. Na posiłek jeszcze za wcześnie – decydujemy. Po chwili dociera do mnie, że to w sumie żadna różnica, czy niesie się jedzenie w plecaku, czy w żołądku, cały czas mamy go tyle samo. A wydaje się że jak coś zjemy to będzie lżej. Ech! Ale mi się na chłopskie filozofowanie zebrało!
Wojtek mocno zawiązuje buta i ruszamy dalej. Najpierw musimy ponownie przeprawić się na drugi brzeg. Skręcamy w prawo. Droga prowadzi początkowo dnem doliny, wzdłuż rzeki, potem wspina się coraz wyżej nad koryto strumienia. Do następnego biwaku, według mapy, mamy kolejne dwie godziny. Szlak wije się teraz przez rachityczny las. Ścieżka jest momentami tak wąska i stroma, że nie ma mowy, żeby tędy przeszły konie. Po kilku kilometrach marszu docieramy do miejsca, gdzie szlak ponownie się rozwidla. W prawo prowadzi do biwaku; prosto do mirador - miejsca widokowego na Torres. Biwak kusi możliwością nieco dłuższego popasu... Rzucam okiem na zegarek. Zrobiło się już za późno na dłuższe odpoczynki. Jak szybko dotrzemy do celu, to tam zrobimy sobie kwadrans przerwy. Chcemy jeszcze przed zmrokiem wrócić do naszego samochodu, a to nie pozwala na takie fanaberie, jak pikniki na każdym napotkanym biwaku. Mapa mówi, że ten ostatni etap przewidziany jest na godzinę. Droga prowadzi teraz ostro pod górę. Szlak co chwila znika wśród kamieni. W pewnym momencie nie widać go już wcale. Wysoko nad nami lśnią ostre słupy Torres i to jest teraz nasz drogowskaz. Gołoborzem zawalonym większymi i mniejszymi głazami drapiemy się pod górę. Droga jest coraz bardziej uciążliwa. Wojtek mówi, żebym nie czekał na niego - pójdzie swoim tempem. Nie sposób się zgubić, więc rozdzielamy się. Muszę okrążać wielkie głazy i wyszukiwać drogę. Najgorzej jest w miejscach pokrytych drobnym żwirem, bo ten usypuje się spod nóg. Po prawie godzinnej wspinaczce osiągam wreszcie cel naszej wędrówki. Warto było!
Przede mną piętrzą trzy wielkie kolumny Torres del Paine – najwyższych granitowych ścian świata. Resztki stopionego śniegu i lodu spływają kaskadami do jeziora leżącego u podnóża góry. Jezioro jest całkowicie skryte w niewielkiej dolince. Lazurowo lśniąca woda wypływa niewielkim wodospadem i wijąc się pośród kamieni i ubogiej roślinności wpada do rzeki, kilkaset metrów niżej. Spoglądam na wysokościomierz w zegarku. Od miejsca startu wspięliśmy się przeszło osiemset metrów w górę. Nieźle, jak na parę godzin wędrówki! Wieje chłodny wiatr. Jeszcze przed początkiem podejścia założyłem kurtkę, którą teraz zapinam po samą szyję. Kładę się na wielkim głazie i grzeję w promieniach słońca. Zdejmuję buty, dając odpocząć zmęczonym stopom. Ogarnia mnie słodkie lenistwo. Kontempluję „okoliczności przyrody” sycąc wzrok pięknymi widokami, oddychając pełną piersią i powoli uspokajając rytm bicia serca zmuszonego do zwiększonego wysiłku. Jak to dobrze, że po krótkim „romansie” z papierosami rzuciłem palenie! Bliższą znajomość z tytoniem zawarłem podczas obrzędu tańca słońca u Indian Czarnych Stóp w 2001 roku, w Kanadzie. Dla nich jest to święta roślina, dla nas zgubny nałóg. Paliłem przez prawie cztery lata, ale udało mi się przestać. Zresztą w moim przypadku to nie był chyba jeszcze nałóg. Lubiłem palić, ale nie musiałem. Najlepszym dowodem na to jest właśnie to, że nie palę od lat i wcale mnie do tego nie ciągnie. I nie potrzebowałem do tego Niquitin'u ani Nicorette. Po kwadransie dociera Wojtek. Schodzę do jeziora nabrać wody do kubka. Przyjemnie gasi pragnienie. Potem obowiązkowa sesja fotograficzna. Mirador jest oblegany przez turystów wylegujących się jak foki na plaży. Z dołu nie było widać, że jet tutaj już tłum ludzi jak na koncercie Rolling Stones! Pół godziny mija szybko. Zbieramy się do powrotu. Minęła już piąta, a my mamy daleką drogę przed nami. Wracamy po naszych śladach. W lesie, gdzie nie docierają podmuchy wiatru, rozkładamy prymus i grzejemy posiłek. Siedząc na wielkich, poskręcanych pniach zwalonych drzew posilamy się. Przerwa nie trwała chyba dłużej niż dwadzieścia minut. Idąc w dół spotykamy cały czas ludzi idących w przeciwnym kierunku. Chyba nie zdążą przed zmrokiem wrócić na biwak, jeżeli chcą jeszcze zobaczyć Torres del Paine!
Przy Chilean Camp robimy sobie krótką przerwę. Do naszego biwaku mamy jeszcze ze dwie godziny drogi. Ostatni odcinek pokonujemy już bez przystanków.
Zmęczeni docieramy do obozowiska. Zrzucamy plecaki. Nie mamy sił nawet na zaparzenie herbaty. Idziemy do baru w pobliskim hotelu, gdzie piwo nie kosztuje dziesięciu dolarów i który jest oblegany przez międzynarodowe towarzystwo. Bierzemy po butelce piwa. Nie przepadam za wyciągiem z drożdży i chmielu, ale tym razem smakuje mi wyjątkowo. Obsługa baru pozwala doładować baterię w moim aparacie fotograficznym. Czekając wypijamy po jeszcze jednej butelce. Po godzinie na całą dolinę spływa granatowa zasłona zmroku. Na niebie zaczynają błyszczeć nieznane nam konstelacje gwiazd. Wychodzimy z baru. Jeszcze tylko prysznic. Miał być szybki, ale ciepła woda przyjemnie masuje zmęczone członki. Wreszcie kładziemy się spać. Niestety, znowu w naszym Nissanie. Myślałem, że zmordowany całodzienną wędrówką, usnę kamiennym snem. Płonne nadzieje. Przez parę godzin przewracam się z boku na bok, próbując wygodnie ułożyć się na rozłożonym siedzeniu. Wojtek też wierci się na swoim. Wreszcie sen przychodzi...

28.01.
Bolą mnie wszystkie mięśnie. Wczorajszą wędrówkę zaczynam odczuwać dopiero teraz. Wstajemy późno. Nie spiesząc się robimy śniadanie. Później toaleta. Dzisiaj opuszczamy Torres del Paine i jedziemy do Calafate, w Argentynie. Około 400 km. Dopiero koło południa wyjeżdżamy z obozowiska. Szutrową drogą wracamy po naszych śladach, mijając znane już widoki. Most wiszący w pobliżu strzeżonego wjazdu do Parku wciąż jest na miejscu. Powoli mijamy budynek – nikt nas nie woła, więc można dodać gazu. Nie za dużo, bo kamienie walące o nadkola i podwozie skutecznie przypominają o tym, że należałoby zachować ostrożność. Z rzadka mija nas inny pojazd, jadący w przeciwnym kierunku. Widać go z daleka, bo ciągnie się za nim gęsta kita kurzu. Zresztą za nami też. Tym razem w bagażniku wiele nie wieziemy, bo jego klapa wcale nie chroni przed wszędobylskim pyłem. Obieg powietrza przełączony jest na cyrkulację wewnętrzną, ale i tak to nie ma znaczenia. Siedzenia, podłoga, my – wszystko jest pokryte cieniutką warstwą lgnącej do każdej powierzchni substancji w kolorze kawy z mlekiem, czyli, jakby to powiedzieli autochtoni: café con leche. Po godzinie docieramy do ronda z pomnikiem konia o rozwianej grzywie. Jak się okazuje jest to najciekawszy obiekt znajdujący się w tej mieścinie. Nie bardzo wiemy, gdzie tutaj jechać, najbardziej wyjeżdżona i najlepiej wyglądająca jest droga do Puerto Natales, skąd przyjechaliśmy kilka dni temu. Okrążamy rondo raz, drugi. W końcu zjeżdżamy w pierwszą uliczkę w prawo. Kręcimy się dalej się w kółko szukając drogi do przejścia granicznego. Naszą uwagę zwraca kilka baraczków z napisami Detenga el motor; No fumar; Bencina; Gasolina. Zatrzymujemy się przy tej niezwykłej stacji benzynowej. Paliwo sprzedawane jest z beczek lub kanistrów. Ani śladu dystrybutora. Pewnie nigdy go tutaj nie było. Ale nie jest nam dane dokonać zakupów. O tej porze jest już siesta. Całe miasteczko wygląda, jakby zasnęło. Nikomu się nie spieszy. Bo i po co. Przecież jutro też jest dzień! Nawet cień rzucany przez skromne zabudowania jest leniwy. Nie ma kogo zapytać o właściwą drogę, ale mieścina jest tak mała, że wkrótce znajdujemy drogę prowadzącą do granicy. Dojeżdżamy do byle jakiego budynku. Na przejściu stoi kilka samochodów. Wysiadamy i załatwiamy odprawę graniczną, zbierając imponującą kolekcję pieczątek do paszportów i dokumentów samochodu. Pogranicznik otwiera wreszcie szlaban i żegnamy Chile...
Argentyna. Początkowo nie różni się wcale od Chile. Nawet przejście graniczne, kilka kilometrów za chilijskim, wygląda podobnie. Nawierzchnia drogi trochę się pogorszyła. Dalej jest to szutrówka, ale więcej na niej kamieni i nie jest tak równa. Podwozie Nissana co chwilę musi znosić torturę kamiennego deszczu sypiącego się spod kół. Jednakże po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy do asfaltu! Krótka konsultacja z mapą - skręcamy na lewo, w kierunku na Rio Gallegos. Słychać już tylko szum silnika i opon. Co za cisza! Możemy znowu puścić płyty. Na wybojach radio przestawało czytać kompakty, ale teraz muzyka płynie z głośników. Ponieważ mamy tylko "Lube", pokonujemy Patagonię w rytmie rosyjskiej muzyki. Krajobraz jest monotonny. Zasypiam. Budzi mnie ostre hamowanie. Minęliśmy drogowskaz na Calafate. Wojtek zawraca. Wyciągam mapę. Coś mi tu nie gra. Droga, na którą kieruje nas drogowskaz jest szutrówką w bardzo kiepskim stanie. Z mapy wynika, że jadąc dalej asfaltem dojedziemy do skrzyżowania naszej drogi z szosą prowadzącą z Rio Gallegos do Calafate. Jadąc tą trasą będziemy musieli jednak zrobić co najmniej 100 kilometrów więcej. Decydujemy się na dłuższy objazd, bo obawiamy się o Nissana, który mógłby źle znieść dalszą torturę patagońskich szutrówek. Wracamy na asfaltówkę. Przeszło godzinę później docieramy do skrzyżowania dróg. Przy nim wyrosło małe miasteczko. Jest stacja obsługi, stacja benzynowa i restauracja. Nie zatrzymując się na popas zmieniamy kierunek jazdy. Drogowskaz wskazuje teraz Calafate. Rio Gallegos zostaje za plecami. Koła kręcąc się monotonnie pokonują kilometr za kilometrem. Poddajemy się klimatowi wszechogarniającej południowoamerykańskiej mañan'y. Nawet nie chce się szybciej jechać. Nie przekraczamy setki, chociaż długa prosta, widoczna aż po horyzont, całkiem pusta, zaprasza do szybszej jazdy. Roślinność zmienia kolor. Bezkresne pastwiska już nie są pokryte zielonymi kępkami trawy i niskich krzaków, ale czarną roślinnością. Wygląda, jakby wszystko strawiły płomienie. Pogorzelisko. Ale to tylko takie wrażenie. Z rzadka mija nas jakiś pojazd. Czasami przy drodze grzebie w ziemi stadko nandu.
Wreszcie zmienia się krajobraz za oknem. Dojeżdżamy do skraju płaskowyżu. Droga długimi, łagodnymi serpentynami spływa na dno szerokiej doliny, po którym wije się srebrna nitka rzeki wypływającej z wielkiego, szmaragdowego jeziora - Lago Argentino. Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i będziemy u celu naszej dzisiejszej podróży.
Zbliżamy się do brzegu jeziora. Naszą uwagę przykuwa wielki, biały obiekt stojący na wodzie wiele kilometrów od nas. Sięgam po lornetkę. Aż trudno uwierzyć w obraz powiększony przez szkła - to góra lodowa!
Na kilka kilometrów przed miastem kontrola drogowa. Budynek przypominający przejście graniczne. Wszystkie samochody muszą się zatrzymać przy umundurowanych policjantach. Podajemy dokumenty. Urzędnik zapisuje dane w zeszycie, pyta się skąd jedziemy. Wszystko uprzejmie i z uśmiechem. Nie bardzo wiemy, po co ta kontrola. Prawie jak na przejściu granicznym. Co kraj to obyczaj! Przypomina to trochę jeżdżenie po Rosji, gdzie spotyka się podobne kontrole – GAI. Tylko że tutaj nikt nie oczekuje suwenirów, a w Rosji są mile widziane. Nie masz suwenira – nie jedziesz. Może to być nawet paczka „kanfietek”. A tutaj tylko kontrola dokumentów, nawet bez wysiadania z samochodu i przeszukiwania bagażu. Na koniec pada - Muchos gracias caballeros! i ruszamy dalej.
Na wyczucie kierujemy się w kierunku centrum miasta. Szerokie, wyasfaltowane ulice prowadzą pomiędzy zabudowania. W pewnym momencie zauważamy po lewej szeroki wjazd na kemping. Kierujemy się tam. Niezbyt okazały, kryty blachą falistą murowany budynek przy samym wjeździe, pełni rolę recepcji, restauracji i sklepu. Wchodzę do środka. Właściciel wstaje od stołu, do którego akurat zasiadł z rodziną. Z pewnymi trudnościami komunikujemy się. Dostajemy miejsce na kempingu. Na miejscu jest gorący prysznic i woda. Na tyłach budynku. Prąd przy każdym miejscu postojowym. Ustawiamy się na wskazanym poletku.
Dzisiaj znowu śpimy w samochodzie. Ciekawie rozglądamy się dookoła. Każde miejsce odgrodzone jest metrowym, niepielęgnowanym żywopłotem. W rogu stoi zdezelowany stolik. Sklejkowy, popękany blat odpada od wkopanego pionowo kołka pełniącego rolę nogi. W przeciwnym rogu na długiej żerdzi przymocowana jest lampa oświetlająca nasze miejsce. Mamy też sąsiadów. Na poletku po lewej stoi namiot, a obok niego zaparkowany MG, kabriolet z lat trzydziestych na brytyjskich rejestracjach! Granatowy, lekko przykurzony lakier i lśniące chromy pysznią się dumnie. Na masce naklejona jest angielska flaga i napis The Wanderer. Całości dopełniają szprychowe koła. Obok samochodu na rozkładanym krześle siedzi gentleman i czyta książkę, a jego żona pisze na laptopie. Po drugiej stronie naszymi sąsiadami jest para Holendrów. Oni dojechali tutaj na starej, klimatycznej Toyocie Land Cruiser, podobnej trochę do starych Jeepów i Land Roverów. Dalej Niemcy, mieszkający w olbrzymim nowoczesnym Unimogu Camperze, przygotowanym na wielkie wyprawy. Trochę nie pasują do tego towarzystwa. I też trzymają się na na uboczu. Naprzeciwko rozbiła się jakaś para podróżująca jaskrawo żółtym Land Roverem Defenderem 110 z białym dachem. Szczerze mówiąc, to my naszym białym Nissanem też jesteśmy jakby trochę z innej bajki, tak jak ci Niemcy. Wojtek, po raz chyba setny, wzdycha do swojej "landrynki", która podróżuje sobie zamknięta w kontenerze, w towarzystwie pontonu, gdzieś po niegościnnych, chilijskich wodach.
- Gdybym miał tu swojego Defa nie musielibyśmy spać w tym pieprzonym Nissanie! I jak fajnie by się podróżowało! Popatrz na tych Anglików - ci to podróżują z klasą! Nawet Holendrzy, chociaż jadą Toyotą...
Też wolałbym podróżować Land Roverem, ale gdyby tutaj już był Wojtka Land Rover, to ja płynąłbym na pontonie, a on jechałby w kierunku Ushuaia, więc nie ma tego złego...
Idziemy po wodę do recepcji, bo pić się nam chce okrutnie.
- Kup colę - radzi Wojtek.
- Agua, una botilla, por favor. - proszę kaleką hiszpańszczyzną.
- Solo agua? No cerveza?! - Tylko woda? Nie piwo?! - dziwi się gospodarz.
- Solo agua. - odpowiadam, pamiętając ceny w Torres del Paine, a podobno Calafate jest wyjątkowo drogim miejscem.
- A ile kosztuje piwo? - zainteresował się Wojtek.
- Cerveza, precio? - pytam.
Gospodarz odpowiedział, ale nie zrozumiałem. Proszę, żeby napisał. Na kalkulatorze wystukuje sześćdziesiąt pesos.
Bierzemy dwa! Szybko decydujemy się, bo wychodzi nam, że butelka to ok 5 zł.
- Posible americano dolar? - pytam.
- Si, si!
Dajemy banknot dziesięciodolarowy i resztę dostajemy w argentyńskiej walucie.
- Może weźmiemy od razu po jeszcze jednej butelce? - martwi się Wojtek.
Gospodarz wyciąga z lodówki dwie, wielkie, litrowe butelki piwa Quilmes. Nigdy nie widziałem, żeby piwo sprzedawano w tak wielkich butlach! Raczej nie będziemy musieli brać drugiego piwa. Na pewno nie ja, bo nie dojdę do biwaku!
Skończyliśmy piwo i włączył się nam „szwędacz” - idziemy na miasto, pozwiedzać.
Centrum Calafate to szeroka ulica, po dwa pasy ruchu w każdym kierunku, przedzielone pasem zieleni. Wzdłuż ulicy, po obu stronach, gęsto rozłożyły się ekskluzywne sklepy, agencje podróży, restauracje i kawiarnie. Po ulicach, w obu kierunkach snuje się gęsty tłum turystów. Od razu nadajemy ulicy własną nazwę: Krupówki! Zatrzymujemy się przy witrynach biur podróży. Trzeba zaplanować jutrzejszy dzień. Wszystkie mają ten sam zestaw wycieczek do zaproponowania. Najciekawszy, bez konieczności kupowania dodatkowego wyposażenia wydaje się być wyjazd na lodowiec Perito Moreno. Wchodzimy na lody do dużej cukierni. Powoli snujemy się po ulicy. Wkrótce dochodzimy do końca sklepów, chociaż ulica ciągnie się dalej. Znaczy się - ma potencjał. Przechodzimy na drugą stronę ulicy i wracamy, dalej rozglądając się po witrynach. W połowie ulicy króluje wielki budynek. Casino - wyjaśnia nam jego funkcję kolorowy napis na fasadzie. Na końcu ulicy przycupnął skromny, niski budynek kościoła, bardziej przypominający jakąś prowizorkę. Wnętrze ascetycznie urządzone. Pod ścianą stoją dwa, naturalnej wielkości pomniki odlane w brązie. Jeden przedstawia księdza z rowerem, drugi alpinistę przepasanego liną ze staromodnym czekanem w dłoni. Spod kołnierza kurtki wystaje mu koloratka. Z opisów wynika, że alpinista to włoski misjonarz, który zasłużył się wieloma odkryciami geograficznymi. Ksiądz z rowerem dbał o wychowanie w wierze z rzadka rozsianych mieszkańców okolicznych estancii.
Wracając na nasz kemping zachodzimy do położonego w bocznej uliczce hostelu. Parking i pole namiotowe przed nim są zatłoczone. Kusi nas, żeby następną noc spędzić już w pokoju i wyspać się w łóżkach. Okazuje się, że są wolne miejsca. Ceny też są przystępne. Oglądamy pokój. Dwa piętrowe łóżka zajmują ponad połowę powierzchni. Do dyspozycji mamy kuchnię z jadalnią. Od razu robimy rezerwację na następny dzień. Mówiący po angielsku recepcjonista jest bardzo komunikatywny. Radzi nam, żebyśmy swoim samochodem pojechali na lodowiec Perito Moreno. Można dojechać prawie do samego lodowca. Do parku narodowego Los Glaciares* jest 80 km. Cały czas prosto, "Krupówkami", potem będzie rozwidlenie. Mamy jechać na lewo. I to wszystko. Cena za wjazd nie jest wygórowana. Kilka dolarów od osoby.
A więc nasz plan na jutro jest ustalony. Jedziemy na lodowiec Perito Moreno. Potem nocleg w hostelu i następnego dnia jedziemy do El Chalten - innego miejsca polecanego w przewodnikach, jako bazy wypadowej na Mount Fitz Roy.
Na kempingu przygotowujemy kolację i po zmroku kładziemy się spać. Tylko że zmrok zapada tutaj dopiero o 23!

29.01
Pobudka dosyć późno. Sąsiedzi rozpoczęli dzień nieco wcześniej. Nikogo już nie ma koło nas. Spokojnie zwijamy biwak. Po śniadaniu zbieramy się do drogi. Bez trudu znajdujemy wyjazd z miasta. Słońce praży coraz mocniej. Po pół godzinie jazdy dobrze utrzymaną drogą dojeżdżamy do rozwidlenia dróg. Stosownie do zaleceń recepcjonisty skręcamy na lewo. Kawałek dalej odnajdują się nasi sąsiedzi z biwaku - na poboczu stoi stare, granatowe MG. Samochód ma podniesioną lewą połowę maski. Budzi się w nas podróżnicza solidarność. Zjeżdżamy na pobocze, lecz to chyba nic poważnego, bo Anglik macha ręką w geście podziękowania i krzyczy: It's all right! Thank You!
Wkrótce za zakrętem ukazuje się malowniczo położona estancia. Zajeżdżamy na parking. Wyłożona kamieniami, z wmurowanymi pomiędzy nie drewnianymi belkami, ścieżka schodzi łagodnie ku rozłożystemu, parterowemu budynkowi ze spadzistym dachem. Wnętrze wygodnie urządzone. Wielkie wygodne fotele stoją w pobliżu kamiennego kominka. Siadamy przy nim. Zza wysokiego baru wyłożonego ciemnym drewnem wychodzi ubrany w białą koszulę barman. Bierzemy po zimnej coli. Panoramiczne okna rozświetlają zastawioną stolikami, pustą w tej chwili, gustownie urządzoną główną salę restauracji. Z okien rozciąga się widok na lśniące odbitymi promieniami słońca szmaragdowe wody jeziora. Zamawiamy jeszcze kawę. Całkiem przyjemne miejsce! Po półgodzinnej przerwie ruszamy dalej. Parę kilometrów dalej dojeżdżamy do wjazdu do Parku, płacimy myto. Teraz droga wije się wzdłuż brzegu jeziora Argentina. Każdy zakręt odsłania coraz ciekawsze widoki.
Po trzydziestu kilometrach zaczyna się szutrówka. Zza łuku wyłania się wspaniały widok na lodowiec, szeroką doliną spływający do jeziora. O jego ogromie przekonujemy się dopiero patrząc na płynący u jego podstawy statek wycieczkowy. Wygląda jak miniaturowy modelik zrobiony z plastiku.
Znacznie już gorszą drogą dojeżdżamy do parkingu, gdzie porzucamy nasz samochód. Dalej można jechać tylko publicznym, bezpłatnym transportem. Akurat podjechał bus. Wsiadamy z grupą innych turystów. Kilka minut jazdy krętą drogą, która kończy się małym placykiem w pobliżu tarasów widokowych. Nic dziwnego, że parkingi urządzone są poniżej. Widok jaki rozpościera się poniżej zapiera dech w piersiach. Po raz pierwszy widzę coś takiego. Czoło lodowca ma wysokość kilkudziesięciu metrów. Jak zastygnięta rzeka kilkukilometrowej szerokości spływa z gór do wody jeziora Argentina. Wąski przesmyk pomiędzy główną taflą wody, a dużo mniejszą zatoką został całkowicie przegrodzony białym jęzorem sprasowanego śniegu i lodu, wspierając się o brzeg po naszej stronie. Podobno dzieje się tak raz na cztery lata. Woda w odnodze, do której spływa kilka mniejszych rzek, stopniowo podnosi się i w końcu z wielkim hukiem, wyrzucając wielkie kawały lodowca w górę, przebija zaporę. Ten fragment wielkiego spektaklu przyrody znamy tylko z opisów i zdjęć, bo przy nas nic takiego się nie dzieje. Nie znaczy to jednak, że lodowiec zachowuje się jak kostka lodu w szklance z drinkiem! Lodowiec żyje! Co chwilę odrywają się od niego drobne kawałki lodu. Co parę minut słychać głośny huk pękającego lodu, przypominający wystrzał armatni. Co kilkadziesiąt minut wali się w dół wielka bryła lodu, podnosząc wysoką falę, która rozchodzi się wielkim wachlarzem wokół. Dopiero po kilku minutach dociera do nas. Oderwane od lodowca bryły prawie całkowicie znikają po wodą. Jak wielkie musiały być więc fale wywołane prawdziwymi górami lodowymi dryfującymi powoli po powierzchni jeziora, pomiędzy którymi lawiruje statek z turystami?! Niektóre góry są dużo większe od niego! Załoga przezornie nie podpływa do samego czoła lodowca. Wiatr wiejący znad lodu przynosi znacznie chłodniejsze powietrze, które faluje niemalże jak nad pustynnym piaskiem rozgrzanym upalnym skwarem. W świetle słońca widać jak wiele kolorów może mieć lód. Od niemalże granatowego, poprzez wszelkie odcienie niebieskiego i błękitu, biały, szary, różowy, po seledynowy a nawet ciemną, butelkową zieleń starego, sprasowanego lodu. Ponadto czoło lodowca porysowane jest czarnymi kreskami osadów, przypominających warstwy tiramisu. Powierzchnia zryta jest zębiskami popękanego lodu. Jakby jakiś olbrzym wziął gigantyczny kilof i potłukł jego powierzchnię na całej, wielokilometrowej powierzchni. Urzeczeni spektaklem przyrody wpatrujemy się w czoło lodowca, wypatrując spękań, które uwolnią kolejną górę lodową. Lornetka przybliża odległe połacie olśniewająco białego lodu...
Wracamy do samochodu. Na parkingu zauważamy znajome MG. Jednak dojechał! Robię parę zdjęć i po chwili jedziemy naszym poczciwym Nissanem.
W Calafate logujemy się w hostelu. Zjadamy obiadokolację. Menu niezbyt wykwintne: gotowana fasola z puszki i chleb. Do tego jedno avocado, zastępujące masło i chilijska herbata. Po posiłku wychodzimy jeszcze połazić po Krupówkach. Dochodzimy do parku odgrodzonego od ulicy niskim murkiem. Na ławkach dużo hałaśliwej młodzieży. Zawracamy w kierunku centrum. Naszą uwagę zwraca fajnie wyglądający i mocno oblegany pub „Casablanca”. Zajmujemy miejsca przy stoliku pod oknem wychodzącym ulicę. Na ścianach wisi parę plakatów z Bogartem i Audrey Hepburn. Poza tym nie ma tutaj atmosfery, jakiej można by się spodziewać po nazwie lokalu. Kelnerki poruszają się jak śnięte ryby, zupełnie wyprane z południowoamerykańskiego temperamentu. Ledwo nas zauważają. Na zamówionego Quilmesa przychodzi nam czekać blisko pół godziny. Nie ryzykujemy zamawiania następnej butelki, bo przyszłoby nam pewnie czekać do północy. Płacimy za trunki, nie zostawiając tym razem napiwku i wychodzimy na zewnątrz. Powoli wracamy na naszą kwaterę.
Przed zmrokiem kładziemy się spać. Długo nie możemy zasnąć, bo po położonej w pobliżu głównej ulicy lokalni miłośnicy motoryzacji wypróbowują swoje pojazdy pozbawione tłumików...
* Park Narodowy Los Glaciares, Parque Nacional Los Glaciares, Park Lodowców – park narodowy w argentyńskiej części Patagonii (prowincja Santa Cruz), o powierzchni 4459 km².
W obrębie parku znajdują się trzy duże lodowce (Perito Moreno, Upsala, Viedma) i wiele mniejszych, częściowo także dwa duże jeziora polodowcowe (Argentino i Viedma). Najwyższymi szczytami parku są Fitz Roy (3375 m n.p.m.) i Cerro Torre (3133 m n.p.m.).
Na terenie parku znajduje się największy (poza strefami polarnymi) lądolód na Ziemi - Południowy Lądolód Patagoński (Campos de Hielo Patagonico Sur). Zajmuje on 25% powierzchni parku.
Park narodowy stanowi dużą atrakcję turystyczną, przyciągającą m.in. alpinistów i turystów górskich. Punktem wypadowym jest miejscowość El Calafate nad jeziorem Argentino. Tylko północna część parku jest dostępna dla ruchu turystycznego, reszta to ścisły rezerwat.
Z Los Glaciares sąsiaduje park narodowy Torres del Paine położony na terytorium Chile.
Park Narodowy Los Glaciares został w 1982 roku wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. źródło: Wikipedia



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz