środa, 12 maja 2010

RUTA QUARENTA (II)

26.01
Rano jemy obfite śniadanie, regulujemy rachunek i opuszczamy Hotel Rubens. Szybko dojeżdżamy do Puerto Natales. Miejscowość zabudowana jest niskimi budynkami nasuwającymi na myśl jedno skojarzenie: prowizorka. Niektóre mają nieco bardziej zadbane fasady. Chcemy zrobić zakupy, bo przewodnik Lonely Planet ostrzega, że ceny w Torres del Paine są co najmniej dwa razy wyższe. Po przejściu kilku skrzyżowań natrafiamy na sklep spożywczy. Kupujemy kilka puszek z czerwoną fasolą, z fasolą i czymś tam, tuńczyka, pieczywo. Odnosimy zakupy do samochodu i ponieważ mamy jeszcze trochę czasu, idziemy zwiedzać miasteczko, wyraźnie nastawione na obsługę turystów. Pełno tu agencji oferujących rejsy wycieczkowe, trekkingi, wyjazdy do El Calafate w Argentynie, wycieczki konne. Dużo też jest sklepów ze sprzętem turystycznym i biwakowym. Takie nasze Zakopane, ale zdecydowanie mniej zatłoczone. Jedynym ciekawym budynkiem jest biały kościół.
Przed wyjazdem siadamy jeszcze na kawę w lokalnej knajpce uczęszczanej głównie przez mieszkańców miasteczka. Starsza kobieta podaje nam filiżanki wypełnione wrzątkiem i kawę rozpuszczalną w... cukierniczce. Kawa jest kiepska, chyba najtańszy sort. Nie smakuje to najlepiej, ale wypijamy i asfaltową drogą nad zatoką ruszamy do Torres del Paine. Po około dwudziestu kilometrach porządna droga nagle kończy się i zaczyna się kamienista szutrówka. Stajemy na chwilę, żeby przepakować bagaże z bagażnika na tylne siedzenie, bo po wczorajszej podróży zauważyliśmy że kufer jest nieszczelny i wszystko pokryte było grubą warstwą kurzu. Z naprzeciwka nadjeżdża karetka na sygnale. Wstęga kurzu ciągnie się za nią jak dym. Gdy przejeżdża koło nas drobne kamienie bębnią w blachę drzwi Nissana. Gdy opada kurz wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Wkrótce mijamy wrak samochodu terenowego, który sądząc po uszkodzeniach, dachował. Stoi co prawda na kołach, ale ma pogięte drzwi i dach oraz powybijane szyby. Zapewne ofiary tego wypadku pojechały przed chwilą karetką. Godzinę później docieramy do szutrowego, dużego skrzyżowania. Drogowskazy informują nas, że jak pojedziemy w prawo, to dotrzemy do Calafate, czyli do Argentyny. Drogowskaz w lewo kieruje nas do Torres del Paine. A przed nami jest najprawdziwsze rondo, na środku którego mieszkańcy postawili pomnik przedstawiający stojącego na tylnych nogach konia z rozwianą grzywą...
Skręcamy w lewo.
Krajobraz zmienia się coraz bardziej. W oddali bielą się zaśnieżone szczyty gór. Wśród nich wyróżniają się charakterystyczne szczyty Torres del Paine. Przy drodze pasą się lamy! Tutaj nazywa się je guanaco. Zatrzymujemy się przy nich i próbuję zrobić zdjęcia. Nie poszło mi tak łatwo, jak z nandu. Guanaco nie pozwalają się zbliżyć na satysfakcjonującą mnie odległość i po dziesięciu minutach podchodów poddaję się. Robię kilka zdjęć z większej odległości i wracam do samochodu, gdzie Wojtek nie kryje wesołości spowodowanej moim nieudolnym bezkrwawym polowaniem. Kilkanaście kilometrów dalej, za zakrętem ukrytym pomiędzy wzgórzami otwiera się widok na jezioro z lazurową wodą. A na jego brzegu, tuż przy drodze, pasie się kolejne stado guanaco! Tym razem już bez problemu uwieczniam zwierzaki w pamięci aparatu fotograficznego.
Po przeszło 100 km podróży z Puerto Natales docieramy do bram parku Torres del Paine. Kolejne opłaty. Tym razem po 15000 od głowy, czyli po około 35 USD. Drogo! Konsultujemy się z mapą, bo w tym miejscu szlak się rozwidla. My chcemy dotrzeć do Campo Torres, skąd jest najlepsze miejsce do wyjścia do Torres del Paine. Przejeżdżamy przez nie wzbudzający wielkiego zaufania mostek wiszący, spinający strome brzegi. Pod mostem szybki nurt wody burzy się wirami spowodowanymi przez skryte pod wodą kamienie. Mostek jest tak wąski, że nasz Nissan ledwie mieści się na nim. Siedem kilometrów dalej docieramy do doliny. Dolina zabudowana jest kilkunastoma, rozrzuconymi po okolicy budynkami. Pomiędzy nimi widać rozbite namioty, pasące się konie, kilka parkingów. Podjeżdżamy pod największy kompleks budynków, ale nawet nie wchodząc do środka zawracamy. Hotel pięciogwiazdkowy z pewnością nie jest na nasze kieszenie. Później okazało się, że mieliśmy rację, bo pokój kosztuje tam około 400 USD, a piwo w barze 10 USD... Podjeżdżamy do budynku przypominającego z wyglądu schronisko, ukrytego trochę na uboczu. Są wolne miejsca. Po 40 USD za łóżko w pokoju wieloosobowym! Tańszą alternatywą jest kemping, gdzie pobyt wychodzi ok 8 USD na głowę, z dostępem do toalet, gorącym prysznicem i drewnem na ognisko. Co prawda nie mamy namiotów, ale mamy Nissana i decydujemy się na spanie w samochodzie. Moglibyśmy wynająć namiot, ale wolimy już spać w samochodzie na rozkładanych siedzeniach, niż na podłodze namiotu, bez karimaty.
Wynajdujemy dogodne miejsce pod drzewami i zakładamy tam nasz obóz. Odpalam maszynkę benzynową i gotuję po porcji fasoli z mięsem. Parzę też herbatę. Przy posiłku układamy plan na następny dzień. Jutro ruszamy w góry.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz