środa, 12 maja 2010

RUTA QUARENTA (I)

RUTA QUARENTA

Szybkie przepakowanie w hotelu - część rzeczy zostawiamy na miejscu, bo nie ma sensu wozić ich ze sobą. Z całą pewnością w Andach nie będę potrzebował map Admiralicji, locji, przewodników żeglarskich, ubrań sztormowych. Z właścicielem hoteliku załatwiamy jeszcze rezerwację pokoju na późniejszy termin. Na szczęście udaje się nam jeszcze załatwić transfer opłaty za hotel na późniejszy termin – mieliśmy opłacony cały tydzień z góry.
Ruszamy w drogę. Rozwijam mapę i prowadzę Wojtka ulicami Punta Arenas. Nie jest to skomplikowane, bo po paru dniach włóczenia się po ulicach miasta poznaliśmy zasady ruchu. Wszystkie ulice są jednokierunkowe. Po drodze zajeżdżamy na przystań promową zrobić rezerwację do Porvenir w związku z uruchomieniem planu awaryjnego - "Lądową trasą Punta Arenas - Ushuaia". Wchodzę do pomalowanego na niebiesko baraku z blachy falistej, w którym już czeka kilka osób. Większość to pasażerowie pokładowi kryjący się przed ostrym słońcem. Znalazł się też jeden motocyklista w skórzanym ubraniu. Pomarańczowy KTM na niemieckich numerach obładowany bagażami stojący przed wejściem do baraku z pewnością należy do niego. Poza pasażerami, w środku nie ma nikogo z obsługi. Rozglądam się wokół. W gablocie na ścianie wisi plakat z podanym rozkładem jazdy promów. Jest nawet zdjęcie promu Pionerotego samego, który z opuszczoną rampą właśnie czeka na załadunek. Okazuje się, że nie ma połączenia z Porvenir w poniedziałki, a w pozostałe dni, raz jest rano, innym razem o piętnastej. Nie ma w tym jakiegoś klucza, według którego można sobie wyliczyć kiedy będzie rejs w ciągu najbliższych kilku tygodni. Rozkład jazdy nie obejmuje dwunastego lutego, kiedy to mamy zamiar wyruszyć w drogę. Pod ścianą z oknami wychodzącymi na przystań ustawione są drewniane ławki. Krótszą ścianę na prawo od wejścia zajmuje kontuar. Całkiem pusty. Wygląda na to, że nie ma tu stałej obsługi. No bo i po co? Przecież prom jest tylko raz dziennie. Ot i całe biuro. Tutaj wiedzą jak ciąć koszty! Żadnych fanaberii w postaci klimatyzacji, komputerów dla pracowników którzy używają ich do czatów na Gadu-Gadu, znudzonych sekretarek, potrzebnych jeszcze mniej niż komputery, telewizorów, miękkich kanap czy toalet. Ascetycznie, żeby nie powiedzieć prymitywnie urządzona poczekalnia przypomina zapyziały dworzec PKP gdzieś w zapomnianej wiosce w Polsce, z którego ostatni pociąg odszedł wraz z zakończeniem ery dużego Fiata i Syreny, a nawet tory zdążyli ukraść na złom. Założę się, że farba, którą pokryty jest barak to ta sama, którą pomalowane są burty Pionero. Na kwadrans przed odpłynięciem promu do biura wtacza się ubrana w mundur marynarski matrona. Razem z nią wchodzi jeszcze dwóch gości, ale to ona gra tu główną rolę. Emancypacja! Wejście pochodu wywołuje ruch wśród obeznanych z procedurą podróżnych. Ustawiamy się grzecznie w kolejce. Jednej, bo panowie to tylko pomagierzy. Trochę się zagapiłem, ale udało mi się wcisnąć w środek ogonka. Nie ma to wielkiego znaczenia, bo sprzedaż biletów przebiega bardzo sprawnie i już po kilku minutach proszę o zrobienie rezerwacji na 12.02. Po angielsku. No i są pierwsze schody, bo senora nie zna angielskiego. Próbuję więc łamanym hiszpańskim:
- Yo necesito para reservado barca para Porvenir. Uno vehículo y una bota y dos hombres. Para uno dos... - tutaj się zaciąłem. Jak jest do cholery "luty" po hiszpańsku??? Zabieram jej długopis i kończę kwestię pisemnie.
Matrona wyraźnie przeceniła moje umiejętności językowe, bo zalała mnie potokiem słów, z których praktycznie nic nie rozumiem. Mój Boże! Czy ci południowcy zawsze muszą tyle gadać?!
- Yo no habla mucho Español. - wygłaszam wyuczoną kwestię, co znaczy, że nie dogada się ze mną w mowie Cervantes'a.
Tym razem powoli powtarza, że reservado robi się tres ciente metros stąd, po lewej stronie. A w każdym razie tyle zrozumiałem.
- Muchos gracias!
Wołam Wojtka, który dalej czeka w samochodzie i idę do wskazanego biura. Tres ciente metros to mogę się przejść z buta. Odnajduję budynek, ale drzwi są zamknięte. Szarpię się z nimi przez chwilę. Z pomocą przychodzi jakiś mężczyzna, który przez szybę obserwuje moje zmagania. Na migi daje znać, żebym pchnął drzwi, zamiast je ciągnąć. Chyba się zaczerwieniłem aż po same uszy. Napieram ramieniem, bo drzwi nie chodzą najlżej. Uff! Udało się! Tym razem biuro ma ze smakiem dobrane meble, miękko wyściełane fotele i kilka atrakcyjnych sekretarek uzbrojonych w komputery. Jedno tylko jest niezmienne – liczyć mogę tylko na mój ubogi hiszpański.
- Yo necesito para reservado barca para Porvenir. Uno vehículo y una bota y dos hombres. Para uno dos... Febrero. - dukam wyuczoną kwestię. Na szczęście na kalendarzu ściennym wiszącym naprzeciw mnie kartka otwarta jest już na lutym! O dziwo, rozumieją mnie, nawet bez specjalnego problemu. Viva Chile! Jedna dziewczyna wpisuje dane do komputera, włącznie z danymi z paszportów i daje mi do sprawdzenia, czy nie ma gdzieś błędu. Po chwili mam już rezerwację na dwunastego lutego, na 14.30. Koszt - 127 USD za cały zestaw: samochód, przyczepę, łódkę y dos caballeros. Oczywiście w jedną stronę. Rejs przez Cieśninę Magellana potrwa około dwóch godzin. Uff! Kolejny drobny kroczek naprzód.
Wracam do Nissana, który stoi zaparkowany koło dużego kutra torpedowego zamienionego w pomnik. Tylko tam było trochę cienia. Ruszamy na wschód drogą wzdłuż wybrzeża. Wjeżdżamy na wzgórza górujące nad przedmieściami Punta Arenas. Na prawo, w głąb wód Cieśniny Magellana, wcina się skalisty półwysep, nad którym piętrzą się instalacje do przepompowywania ropy naftowej. Na beczkach stoi zacumowany ogromny tankowiec. Dwupasmówka kończy się wkrótce. Mijamy zjazd na lotnisko. Pierwszy punkt na naszej zaplanowanej trasie turystycznej to zatoka Otway i kolonia pingwinów. Według mapy mamy tylko 50-60 km. Cieszymy się, bo droga jest idealna. Kilkaset metrów za zjazdem na lotnisko drogowskaz Pinguemos każe nam zjechać z szosy na szeroką szutrówkę. W oczy rzuca się coś, co ma nam towarzyszyć przez całą podróż przez Chile i Argentynę - płoty. Tysiące kilometrów płotów, ciągnących się nieprzerwanie po obu stronach drogi, nieważne, czy jest to szutrowy szlak, czy autostrada.
Podwozie samochodu torturowane jest gradem drobnych kamieni wyrzucanych spod kół. Co pewien czas głośny huk oznajmia, że właśnie trafił następny kamień, większy niż pozostałe. Po 20 kilometrach jazdy szutrem, zostawiając za sobą długi i gęsty ogon kurzu, wyglądającego jakby to był dym spod maski, dojeżdżamy do miejsca, gdzie po środku niczego stoi żelazna hala, a obok niej zbiorowisko starych samochodów w różnym stopniu kompletacji i rozkładu. Na kratownicowej wieży wywindowany jest stary NSU Prinze. Museo Autos Clásicos Mona Rica. Zostawiamy sobie to miejsce na potem i jedziemy dalej, do pingwinów. Co pewien czas z naprzeciwka pojawia się chmura kurzu - jakiś pojazd. Zamykamy wtedy szyby i przełączamy wentylację na obieg wewnętrzny. Zwalniamy też mijając samochód, ale auta z naprzeciwka nie zawsze robią to samo i wtedy w drzwi walą kamienie. Dostaje się też szybom, ale na szczęście nie na tyle mocno, żeby pękła któraś z nich. Po pół godzinie docieramy do baraku, przy którym pobierane jest myto za wjazd na teren parku krajobrazowego Otway. Uiszczamy opłatę, liczoną od głowy. Ruszamy dalej. Przed nami rośnie wielka, płaska góra. Jest w niej coś dziwnego. No tak! To jest hałda kopalniana. Droga dużym łukiem omija to miejsce, jakby było zakazane. Nagle po prawej dostrzegam duże ptaki, wyglądające jak strusie. Zatrzymujemy się przy nich i wyskakuję z aparatem, żeby zrobić kilka portretów. Niestety ptaszyska nie chcą kolaborować i uciekają przede mną w kierunku hałdy. Teren jest jednak pofałdowany, pełen wykrotów, kamieni i zapadlisk spowodowanych ulewnymi deszczami. Na szczęście „strusiom” nie chce się biegać, więc wreszcie udaje się zrobić kilka zdjęć. Wojtek też pstryknął parę fotek, bo ptaki rozdzieliły się i kilka ruszyło w stronę samochodu stojącego na drodze. Przebiegły przez szutrówkę, wspięły się na porośnięty krzaczastą trawą pagórek i stamtąd obserwują moje fotosafari. Wracam do Nissana. Przewodnik Lonely Planet mówi, że te ptaki, to nandu. Nie wiem, czym się nandu różni od strusia, bo wyglądają identycznie i oba to nieloty, tylko południowoamerykański model jest trochę mniejszy. Chyba, że spotkaliśmy wycieczkę szkolną i to tłumaczyłoby rozmiar osobników. Kiedy ja zajmuję się się przeglądaniem książki, Wojtek wrzuca jedynkę. Po kilkunastu minutach pojawia się się błyszcząca tafla zatoki. Droga skręca ostrym łukiem w lewo. Za plecami zostawiamy hałdę i długie molo wychodzące daleko w wodę. Daleko na horyzoncie pojawia się punkt. Powoli rośnie. Wkrótce udaje się rozróżnić szczegóły. Dojeżdżamy do bramy przy której obowiązkowo łopocze na maszcie flaga chilijska i obok niej symbol Patagonii. Sto metrów dalej na skraju zatoki stoją dwa baraki. Droga kończy się tutaj. Parkujemy się koło busa, z którego wysypała się już grupa Japończyków. Jeden z baraków pełni funkcję kasy biletowej. W tym samym budynku jest sklep z pamiątkami, a sąsiedni baraczek udaje restaurację. Uiszczamy opłatę za wstęp do kolonii Otway i ruszamy ogrodzoną ścieżką, tym razem już na piechotę.
Para Japończyków, uzbrojona w Canon'y z obiektywami wielkimi jak lufy armatnie Yamato zatrzymuje się co kilkadziesiąt metrów i robi zdjęcia. Jesteśmy pełni podziwu dla ich spostrzegawczości oraz sprzętu, bo my nigdzie nie widzimy najmniejszego śladu pingwina! Zawodowcy, ani chybi! Trzeba trzymać się za nimi, bo z pewnością dzięki nim spotkamy wreszcie pingwiny, do których tak wytrwale dążymy. Po chwili okazuje się, że Japończycy fotografują wszystkie napotkane po drodze tablice informacyjne! Zmieniamy nasze zdanie na temat zawodowstwa naszych "przewodników" i przestajemy ich śledzić. I dobrze, bo koło pary zwierzaków ubranych elegancko w czarne fraki jak na premierę Aidy w Metropolitan Opera, grzebiącej się w ziemi, przedstawiciele kraju Kwitnącej Wiśni przebiegli w tempie ekspresu Nagasaki - Tokio. Nawet pingwiny są zdziwione takim bezczelnym brakiem zainteresowania ze strony skośnookich turystów. Nam na szczęście udało się wyhamować i urządzamy pingwinom sesję fotograficzną niczym Claudii Schiffer. Sto metrów dalej zauważamy trzy inne pingwiny idące gęsiego. Za chwilę ścieżką wydeptaną przez pingwinie pokolenia tak bardzo, że przekształciła się już praktycznie w tunel, maszeruje następny czarno-biały osobnik. Zauważamy coraz więcej nor, w których siedzą dorosłe i młode osobniki. Młode już praktycznie nie ustępują wzrostem dorosłym . Można je odróżnić po tym, że młode są ubarwione na szaro i pokryte puchem, a dorosłe mają pióra w kolorach czarnym i białym.
"Ludzką" ścieżką docieramy do wiaty na skraju plaży, urządzonej jak bunkier na Wale Atlantyckim. W stronę plaży skierowane są tylko wąskie szczeliny obserwacyjne, na tyle duże że można przez nie wystawić aparat fotograficzny. A na kamienistej plaży, nie przejmując się wcale wrzawą robioną przez stado Japończyków, plażuje się cała pingwinia kolonia. Jedne czyszczą sobie pióra, inne pływają różnymi stylami, nawet grzbietowym, oddają się sobie znanym zajęciom w wodzie i na lądzie. Co pewien czas przybywa kolejna para przychodząca ścieżką z lądu albo ubywa parę zwierzaków w kierunku kolonii. Przy wiacie stoi tablica informacyjna, z której dowiadujemy się nieco więcej o pingwinach:
Pingwinia kolonia liczy około 10 tysięcy osobników. Pingwiny Magellana przez dwie nawet do piętnastu godzin dziennie spędzają w wodzie na polowaniu. Na polowanie wybierają się rano lub popołudniem. Nurkują średnio na 14 – 15 metrów, ale potrafią osiągnąć nawet 78. Pływają z prędkością 2 m/s. Potrafią zanurzyć się nawet na dwie i pół minuty, ale zwykle nie wstrzymują oddechu na więcej niż minutę. Dorosłe pingwiny ważą od około 4 kilogramów – samice, do przeszło pięciu kilogramów – samce. Młode ważą około 3,5 kilograma. Para wychowuje zwykle dwa młode osobniki. Po około 60 dniach od wylęgnięcia się młodych pingwiny opuszczają kolonię. Wkrótce więc kolonia opustoszeje.
Obowiązkowo robimy serię zdjęć i idziemy dalej. Cały teren jest poprzecinany ścieżkami wydeptanymi przez zwierzaki. Odczekujemy w kolejce do wdrapania się na wieżę widokową, z której nie zauważamy nic, poza tym co widzieliśmy z poziomu ziemi i jak te pingwiny, z których się śmialiśmy dopiero co, gęsiego idziemy do następnej wieży widokowej. A tutaj niespodzianka! Pod gretingami rozłożonymi u podstawy wieży norę wykopała sobie para pingwinów! Między szczebelkami podłogi widać było biało-czarnego dorosłego osobnika i młodszego, ubranego w szczenięcy, szary "garnitur". Między szczebelkami wsuwam aparat fotograficzny i robię zdjęcie. W tym momencie senior rodu atakuje dziobem mojego Olympusa! Przestraszony wyciągam aparat i sprawdzam, czy nic się nie stało. Na szczęście metalowy korpus "mju" wytrzymał atak. Tym razem już z większej odległości robię kilka następnych zdjęć. Inni turyści zainteresowali się moimi operacjami i po chwili wszyscy próbują wetknąć aparaty między szczebelki gretingów, ale nie bardzo im to wychodzi, bo mój aparat ma szczególną konstrukcję, gdzie obiektyw nie wysuwa się na zewnątrz. Jedna Japonka uparła się zrobienie zdjęć pod gretingiem, ale z uwagi na gabaryty jej aparatu nic nie wychodzi ze zdjęć. Małe jest piękne!
Opuszczamy pingwiny, bo robi się coraz później, a my dzisiaj mamy jeszcze ponad 200 kilometrów do przejechania. Chcemy dotrzeć do Puerto Natales, skąd jutro pojechalibyśmy do Parku Narodowego Torres del Paine - obowiązkowego punktu niemal każdej wycieczki do Chile. Torres del Paine jest reklamowane w przewodnikach jako jeden z najładniejszych parków Ameryki Południowej.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w muzeum starych samochodów zauważonym przy drodze. Podjeżdżamy do wielkiego baraku krytego blachą falistą, na którym ktoś pracowicie wielkimi literami wykaligrafował Museo Autos Clásicos Mina Rica. Okazuje się, że zebrane tutaj zostały samochody z lat 1927-1965. Przekrój historii motoryzacji chilijskiej. Wiele z tych samochodów do tej pory jeździ po tutejszych drogach, co tylko wystawia doskonałe świadectwo producentom pojazdów sprzed lat! Drzwi zamknięte są na głucho. Wracamy się już do samochodu, gdy zauważamy, że od pobliskich zabudowań bieży w naszym kierunku kobieta ubrana w kolorowy fartuch. Ani chybi oderwaliśmy ją od domowych obowiązków. Bez zbędnych ceregieli otwiera nam drzwi, kasuje po 5000 pesos i włącza światło i muzykę. Z głośników płyną szlagiery z lat 50 i 60. Błyszczące, eleganckie samochody stoją w kilku rzędach na białym żwirze. Ścieżki dla zwiedzających wylane są z betonu pomalowanego na zielono. Na blaszanych ścianach wiszą reklamy nowych samochodów i trochę starych zdjęć z epoki odpowiadającej wiekowym pojazdom, teraz wybłyszczonym, lśniącym odnowionym lakierem, chociaż noszącym ślady eksploatacji. Najstarsze to Fordy A z 1927 i 1928 r. Co ciekawe, wśród zgromadzonych tutaj samochodów nie ma ani jednego produkcji japońskiej lub koreańskiej: są Chevrolety, Jeepy, Willysy, Dodge, NSU, znalazł się nawet Triumph Spitfire i Lotus, ale ani jednej Toyoty, Nissana, Suzuki czy Daewoo. Kolekcja jest tendencyjna! Co nas najbardziej zastanawia, nie ma tam też ani jednego Land Rovera. Po chwili pocieszamy się, że brak naszej ulubionej marki spod znaku zielonego jaja spowodowany jest tym, że te samochody po prostu są cały czas na chodzie i nie nadają się jeszcze do muzeum.
Pani kustosz siedzi w drewnianym kiosku wewnątrz baraku. Nie ma chyba nadziei na sprzedaż kiepskiej jakości pocztówek. Po dwóch kwadransach kończymy zwiedzanie muzeum. Na zewnątrz robimy jeszcze kilka zdjęć wrakom ciężarówek stojących na ogrodzonym trawniku przed blaszanym budynkiem. Obok stoi też staroświecki dystrybutor Shella.
Wsiadamy do naszego białego Nissana i podnosząc za sobą gęsty tuman kurzu zostawiamy Museo Autos Clásicos Mina Rica za nami. Po dwudziestu kilometrach szutru wyjeżdżamy na betonową drogę biegnącą wzdłuż kamienistego wybrzeża Cieśniny Magellana. Dookoła ciągną się pofalowane pagórkami i poprzecinane drucianymi płotami pastwiska. Z rzadka można zauważyć pojedyncze drzewo. Co pewien czas w płot przerwany jest zamkniętą bramą, przy której ktoś na desce napisał Estancia taka czy inna. Od bramy prowadzi zwykle szutrowa droga niknąca między pagórkami lub na horyzoncie. Ani śladu zabudowań. Na spalonych słońcem pastwiskach, pokrytych rzadkimi kępkami wysuszonej trawy czasami zauważamy parę owiec lub kilka sztuk bydła. Droga jest wprost idealna. Betonowa nawierzchnia jest gładka, bez ani jednej dziury czy uskoku. Nasi drogowcy mogliby się trochę nauczyć od południowoamerykańskich kolegów! Nie przekraczając 100 km/h jedziemy przez Patagonię i słuchamy radia. A właściwie płyt, bo radio straciło zasięg wkrótce po wyjechaniu z zatoki Otway. Podróż umila nam muzyka rosyjskiego zespołu Lube. Wkrótce Wojtkowi nudzi się ta płyta, ale nie mamy nic innego do słuchania. Po trzecim razie wyłącza radio. Od tej pory jedziemy w milczeniu.
Szosa wije się łagodnymi łukami. Z rzadka mija nas jadący z naprzeciw pojazd. Na horyzoncie wyrasta płaska góra. Wygląda niesamowicie. Głęboko wyrzeźbione zbocza spadają pionowymi ścianami do płaskowyżu, na którym łagodną wstęgą kładzie się asfalt szosy. Jesteśmy coraz bliżej tajemniczego wzniesienia. Na jego szczycie dostrzegam cieniutki zarys masztu anteny. Szosa łukiem mija górę. Zostawiamy ją po lewej stronie.
W oddali dostrzegamy jakieś zabudowania. Mijając je zauważamy namalowany na nich napis Restaurant. Wojtek wciska hamulec. Z piskiem opon zatrzymujemy się na drodze. Pora coś zjeść, bo od śniadania nie mieliśmy jeszcze nic w ustach i zaczyna burczeć w brzuchach, a nie wiadomo kiedy będzie następna okazja na jedzenie. Zawracamy i parkujemy koło zdezelowanego Dodge'a, który idealnie pasowałby do kolekcji Mina Rica. Robimy zdjęcia. Koło wjazdu na wysokich masztach łopocą dwie zetlałe flagi. W tym momencie na szutrowy podjazd przybytku wtacza się nowa Toyota Hilux z dwoma plastikowymi beczkami na paczce i wysiada caballero, któremu bardziej pasowałby koń z wysokim, wyłożonym owczą skórą siodłem. No cóż, czasy się zmieniają.
W środku zadziwiająco czysto. Poza dopiero co przybyłym kierowcą jesteśmy jedynymi gośćmi. Z karty dań(!) losujemy jagnięcinę. Zajmujemy miejsca przy stoliku pod oknem wychodzącym na parking, skąd mamy oko na samochód. Po chwili podchodzi do nas szefowa i proponuje cerveza - piwo.
- Gracias señora! No bebidas, solo comer - dziękujemy za propozycję.
Oczekiwanie na posiłek przedłuża się. Szukam szefowej, która przyjmowała zamówienie. W obskurnej kuchni na zapleczu, które przylega do jadalni znajduję kobietę i jej męża. Na wielkiej patelni smażą się kawałki baraniny. Pytają się mnie o coś, ale nic nie rozumiem. Wygląda na to, że przygotowanie posiłku ma się już ku końcowi, więc wycofuję się z przepraszającym uśmiechem.
Po kwadransie na stół wjeżdżają talerze smakowicie pachnącego mięsa z ziemniakami. Do tego dochodzą miseczki z jakimiś sosami. Jagnięcina smakuje wyśmienicie!
Najedzeni komentujemy kuchnię, mlaskamy i wywracamy oczami, żeby pokazać jak nam smakuje. Szefowa jest wyraźnie zadowolona.
Płacimy rachunek.
- Muchos gracias! Muy bueno comer - komplementujemy posiłek na odchodne.
Ruszamy na północ drogą numer 9.
Krajobraz za oknami samochodu zmienia się. Coraz częściej spotykamy pojedyncze drzewa. Wiatry ukształtowały ich korony tak, że wyglądają jak chorągwie na wietrze. Magellan breeze - wiatr wiejący z jednego kierunku przez większą część roku odcisnął swoje znamię na przyrodzie.
Minęła już dziewiąta wieczorem i słońce powoli zaczyna się chylić nad horyzontem. Do Puerto Natales raczej nie dojedziemy przed zmrokiem. Spoglądam na mapę. Jakieś 60 kilometrów przed dzisiejszym celem podróży jest miejscowość oznaczona "Hotel Rubens". Jeśli jest tam rzeczywiście hotel, to zatrzymamy się tam na noc. Po nieznanych drogach lepiej nie jeździć nocą.
Nie przekraczając 120 km/h po pół godzinie dojeżdżamy do rzeczonej miejscowości. A w zasadzie ją przejechaliśmy i trzeba zawracać, bo "miejscowość" składa się tylko z Hotelu Rubens. Za mostem spinającym kamieniste brzegi potoku o szumnej nazwie Rio Rubens znajdujemy szerszy kawałek drogi, na którym bez problemu zawracamy. Między kamieniami na dnie wąwozu srebrzy się woda. Obok mostu, którym przejeżdżamy stoi stary most, wyglądający jakby miał się zaraz zawalić. Parkujemy na żwirowym podjeździe przed starym budynkiem. Wchodzę do środka i w mojej kalekiej hiszpańszczyźnie dogaduję się z obsługą. Pokój ze śniadaniem wychodzi jakieś 30 USD. Oglądam jeszcze pokój - urządzony nad wyraz skromnie: dwa łóżka, jedno krzesło i jeden mały stolik. Przed pokojem stoi solidny sejf, na kółkach. Łazienka w korytarzu. Wszystko jednak czyste, choć czasy świetności minęły z pół wieku temu. Całość przypomina trochę obrazki z filmów o latach dwudziestych. Oglądam zdjęcia zawieszone w restauracji, która pełni również funkcję recepcji. Wszystko się zgadza - hotel pochodzi z drugiej dekady XX wieku i niewiele się tutaj zmieniło od tego czasu. Głównie ubrania gości i pojazdy jakimi podjeżdżają pod budynek. Bierzemy ten pokój. Na dole kupuję jeszcze małą butelkę czerwonego wina, które wypijamy do skromnej kolacji, jaką przygotowujemy sobie w pokoju. Zmęczeni przeżyciami dnia szybko zasypiamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz