środa, 12 maja 2010

AL FIN DEL MUNDO

AL FIN DEL MUNDO

22/23.01.2008
Wylecieliśmy! To znaczy Wojtek ja i bagaże. Za nadbagaż zapłaciłem ponad 600 USD... No trudno! A to tylko do Santiago de Chile... Nie wszystko mogło pojechać w kontenerze z Onyxem i Wojtka Defenderem, bo większość rzeczy, które znajdują się w bagażu doszła do mnie już po świętach Bożego Narodzenia, a kontener odprawiałem w Gdyni 22 grudnia. To i tak był już ostatni dzwonek.

Parę godzin później jesteśmy we Frankfurcie. Zanim znaleźliśmy terminal, z którego mamy lecieć do Santiago minęło sporo czasu. No i pobłądziliśmy. Wsiedliśmy do automatycznej kolejki jeżdżącej między terminalami. Byliśmy sami w wagoniku, w drugim było trochę więcej osób. Żadnej obsługi. Nie ma kogo zapytać się o drogę. Nie jestem pewien, czy ten świat zmierza we właściwym kierunku. Jak wjechaliśmy na peron na naszym terminalu drzwi automatycznie otworzyły się i ... wysiedliśmy sami na peron. Drugi wagonik otworzył drzwi na przeciwną stronę. Nie możemy przeskoczyć przez tory, bo te oddzielone są szklanymi ścianami z drzwiami, które otwierają się tylko wtedy, gdy podjedzie kolejka. Oczywiście automatyczna i bezobsługowa. Wszystko bezpiecznie, sterylnie, automatycznie i cholernie wyprane z człowieczeństwa. Przesada! Przecież to ludzie sami sobie zgotowali taki los... Pasażerowie poszli gdzieś, gdzie my też byśmy chcieli, ale nie możemy. Za Boga nie możemy znaleźć wejścia na salę odpraw. Mamy tylko wejście na Gate-y i do knajp. Lekko zrezygnowani siadamy w niby meksykańskim czy teksańskim barze z niemiecką obsługą, przy pepsi i zastanawiamy się jak przejść do sali odpraw. Widzimy ją przez okno, piętro niżej, ale nie ma do niej zejścia! No, chyba żeby po linie... Kelner, pociesza nas i twierdzi, że możemy dostać boarding pass'y bezpośrednio na bramce. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że kelner to jednak zbyt niski autorytet, jak dla nas, i ruszamy na poszukiwanie innej osoby funkcyjnej. Jako wyjście awaryjne postanowiliśmy nawet wrócić na ten terminal, na który przylecieliśmy z Warszawy i poszukać wejścia na właściwą stronę wagoniku...
Spotykamy oficjalnie wyglądającą pracownicę lotniska. Potwierdza słowa kelnera! Dobrze był poinformowany! Pani potwierdza nawet, że Gate jest ten sam, o którym mówił kelner!

Jesteśmy na bramkach. Okazuje się, że samolot ma międzylądowanie w Madrycie. Uprzejma pani przy wejściu wydała nam karty pokładowe. Zapytała się jeszcze czy chcemy też karty do „Puntasarena”. Po chwili skojarzyłem że chodzi o Punta Arenas! Oczywiście zgodziliśmy się na takie rozwiązanie i już mieliśmy przydzielone miejsca do samego końca naszej podniebnej podróży. Chciałem naładować baterię w telefonie, ale gniazdka w holu nie mają prądu... Niemiecka oszczędność! Na szczęście okazuje się, że jest prąd w toaletach. Stoję więc przed lustrem i pilnuję telefonu. Wchodzą dwaj Hiszpanie, którzy też szukają prądu, do naładowania kamery. Sorry boys! Chwilę po nich zapędza się jakaś dziewczyna, do której doszły słuchy, że jest prąd w męskiej toalecie. Trochę speszona wycofuje się. Po kwadransie kończę okupację gniazdka z prądem. Przed toaletą już ustawiła się kolejka jak do mięsnego za komuny.

Samolot wielki. Jakiś Airbus. Zajęta tylko połowa miejsc. Wojtek zastanawia się kto tam może latać do Chile. Przecież to już koniec świata! Cieszymy się, bo będziemy mogli zająć po kilka miejsc i wyspać się po drodze!

Madryt. Musimy opuścić samolot, bo będzie się tankował. Mamy ze dwie godziny przerwy. Idziemy więc pozwiedzać lotnisko, żeby jakoś zabić czas. Wypiliśmy po małym piwie i gadamy o niczym. Snujemy się jeszcze przez chwilę po Duty Free i wracamy do naszego samolotu, gdzie zaczął się już boarding. Wszystkie miejsca zajęte! Siedzę pomiędzy Wojtkiem i jakimś Indianinem ubranym w dżinsowy mundurek. No to już sobie pospaliśmy! Indianin jest jeszcze większy od Wojtka, a Wojtek jest pół głowy wyższy ode mnie i waży ze 120 kg!

Dobrze, że entertainmet na pokładzie jest bogaty. Duży wybór filmów, bo podróż ma potrwać przeszło 12 godzin. Czytam książkę; śpię; oglądam film December Boys”; śpię; jem; śpię; piję whisky z colą; czytam magazyn pokładowy; śpię; oglądam jakiś inny film; słucham muzyki latynoskiej; gadam z Wojtkiem; śpię; jem; nudzę się; wstaję się rozprostować; siadam; śpię; oglądam inny nudny film; znowu czytam magazyn pokładowy; oglądam chmury; gram w szachy z komputerem pokładowym; oglądam góry za oknem; lądujemy!

Po wyjściu z samolotu od razu czuć zmianę klimatu. W Santiago temperatura wynosi 24 stopnie C. A ma dojść do 29! Tutaj jest lato... Na szczęście lotnisko jest klimatyzowane. Odprawa paszportowa. Dostajemy pierwsze pieczątki i bardzo-ważne-karteczki-których-nie-można-zgubić. Idziemy po bagaże. Na taśmociągu kręcą się jakieś worki, walizki, plecaki. Ale moich bagaży nie ma. Wojtek swój worek już znalazł. Słyszę obok siebie polską mowę. Witam się z chłopakami. Jadą na Aconcaguę. Też nie mogą znaleźć swojego worka. Czyżby nasze bagaże poleciały do Santiago da Bahia? Ale tu bałagan! Idę poszukać przedstawicieli LAN Airlines. Okazuje się, że bagaże z Madrytu mają być na karuzeli numer 5, a my staliśmy przy 2-ce. Ale skąd w takim razie był tam Wojtka worek??? No tak, to nie był worek Wojtka, tylko naszych alpinistów! Musieli sobie sprawić identyczny z tym, co Wojtek! Trzeba mieć szczęście, żeby na lotnisku po drugiej stronie globu dźwignąć rodakowi bagaż, bo ma akurat identyczne opakowanie. Idziemy na piątkę ale tutaj też nie ma naszych bagaży. Kręci się już tylko jedna torba, do której nikt się nie przyznaje.

Wracam do kontuaru obsługującego pasażerów LAN. Niespodzianka! Mamy bagaże! Już na nas czekają. Przy odprawie muszę oddać orzeszki – Jaro Kaczorowski mówił, żebym zrobił sobie mieszankę różnych rodzajów orzechów na rejs. No i zrobiłem, chyba ze trzy kilogramy, ale wwożenie produktów spożywczych do Chile jest strictly forbidden. Celnik pociesza mnie, że w Chile można kupić jedzenie. Uśmiecham się z przymusem.

Z tobołami idziemy na loty krajowe. Znajdujemy nasze okienko i nadaję bagaże. Kolejne 150 USD za nadbagaż... Budżet wyprawy topi się w błyskawicznym tempie. Dzień przed wyjazdem sprzedałem mojego Mini, żeby podreperować finanse, ale nie spodziewałem się, że połowę uzyskanej sumy pochłonie przewóz bagażu. Mamy jeszcze dwie godziny do odlotu, więc idziemy coś zjeść. Do obfitego posiłku zamawiamy butelkę czerwonego wina, oczywiście chilijskiego. Przy jedzeniu i piciu czas upływa szybko. Wychodzimy jeszcze przed terminal zrobić pamiątkowe zdjęcia – nie wiem, czy w drodze powrotnej będziemy mieli dość czasu, żeby wyskoczyć do miasta. Terminal, w porównaniu z warszawskim, robi duże wrażenie. Ale każdy terminal robi lepsze wrażenie niż przypominające wieczną prowizorkę Okęcie. Miasto skryte za mglistą zasłoną, jak arabska dziewczyna za kwefem, kusi do odwiedzin. Next time – obiecujemy sobie. Wracamy do przytulnego chłodu lotniska i udajemy się do samolotu.

Lecimy do Punta Arenas. Na miejscu mamy być o 17-z-groszami czasu lokalnego. To już przeszło doba w podróży. Czasami za oknem pojawiają się dramatyczne widoki – wysokie, poszarpane szczyty schodzące stromymi skalnymi ścianami do wąskich kanałów srebrzystej lub prawie czarnej momentami wody. Kanały Chilijskie. Oglądam z góry akweny, po których wkrótce przyjdzie mi nawigować. Po plecach przebiega dreszcz. Krajobraz jest mało przyjazny. To nie karaibskie złote plaże omywane błękitnymi falami tropikalnego oceanu! Mimo wszystko widok jest fascynujący w swoim majestacie. Nie widać żadnych osad, żadnych śladów ludzkiej działalności. Surowo, groźnie, pięknie.

Lotnisko w Punta Arenas nie jest wielkie. Budynek kryty jest blaszanym dachem, ale samolot kołuje do rękawa, którym przechodzimy do holu lotniska. Szybko odbieramy bagaże. Oczywiście jest kilku taksówkarzy, którzy z chęcią zawiozą nas nawet na koniec świata (tutaj końcem świata to będzie chyba Polska!), ale my, wiedzeni przeczuciem, wsiadamy do collectivobusa, który dzielimy z kilkoma innymi pasażerami z samolotu. Cena 3000 pesos na głowę, czyli jakieś piętnaście dolarów za nas obu. Po pół godzinie jazdy jesteśmy w Punta Arenas. Drogi są zaskakująco dobre! Idealnie równa wstęga szosy pozbawionej dziur wije się pomiędzy niskimi budynkami. Wiele z nich pokryta jest elewacją z blachy falistej. To samo pokrycie króluje na dachach. Jednak im bliżej centrum, tym bardziej zmienia się architektura. Budynki zaczynają piąć się w górę i dumnie prezentują kryte tynkiem fasady. Z niektórych łuszczy się stara farba, ale takich jest niewiele. Kierowca rozwozi wszystkich pod podane na lotnisku adresy. Przy jednej z ulic zauważam wiekowego Land Rovera. Wywołuje to uśmiech na mojej twarzy – sam jeżdżę identycznym! Przed niezbyt obiecująco wyglądającym hostelem wysiadają dwie japońskie turystki. Brr! Jeżeli Japończycy idą do takiej speluny, to jak wygląda nasza kwatera?Zrobiłem rezerwację jeszcze z Polski, przez internet, a tam poza informacją, że hostel jest położony w samym centrum miasta nie było wiele. Pocieszający był fakt, że można było wpłacić zaliczkę przelewem. Conductor wysadza nas przy ulicy o mało hiszpańsko brzmiącej nazwie – O'Higgins, a właściwie Libertador O'Higgins. Stąd mamy ledwie parę kroków do Hostal al Fin del Mundo*. No i mamy potwierdzenie, że jesteśmy na końcu świata! Hotelik w sam raz jak na nasze potrzeby. Dostaliśmy pokój z łóżkiem małżeński i podwójnym, piętrowym. Ja biorę piętrowe, Wojtek jako większy – małżeńskie. W łazience ciepła woda. Czysto. Na ścianie wisi indiański Dream Catcher – żeby nam się zmory nie śniły. Jest dostęp do internetu – albo z komputera na miejscu, albo przez WiFi. Miłe zaskoczenie. Jeszcze milsze jest to, że WiFi jest darmowe. I naprawdę szybkie. Jest już późno. Po osiemnastej. No może nie aż tak bardzo późno, ale czujemy się jakby to była trzecia w nocy. Efekt podróży trwającej przeszło dobę i przesunięcia czasowego. W Polsce jest już północ! Słońce jeszcze wysoko nad horyzontem. Płynne złoto słońca jasną wstęgą rozświetla wody Cieśniny Magellana, której skrawki wyglądają zza starych budynków śródmiejskiej zabudowy. Rozświetlają się też dachy domów. Okno naszego pokoju wychodzi na spokojną o tej porze ulicę. Dzisiaj już nic nie załatwimy w sprawie przesyłki kontenerowej, więc idziemy tylko rozejrzeć się po mieście. Jest jeszcze jasno i zaskakująco ciepło. Około 20 stopni C. Punta Arenas wita nas czystymi ulicami. Nie tego spodziewaliśmy się po południowoamerykańskiej osadzie rybackiej, jak było opisane w przewodnikach i angielskiej locji. Dużo pomników. W centrum główny plac z ładnym parkiem i odlaną w brązie figurą Magellana, skierowaną w kierunku reprezentacyjnego hotelu „Cabo de Hornos” . Po przeciwnej stronie placu stoi niewielki kościół, dalej pałacyk „Sara Braun”. Chyba najładniejszy budynek w mieście. W samym parku dużo młodzieży i psów. Wszyscy traktują je, jak równoprawnych mieszkańców miasta, chociaż już na pierwszy rzut oka widać, że są to samodzielne osobniki nie posiadające właściciela. Co ciekawe, nie widać po nich, żeby źle im się działo. Szeroką, kilkupasmową Avenida Colon idziemy w kierunku lśniącej na jej końcu wody. Po drugiej stronie szerokiego pasma Cieśniny Magellana piętrzy się szary masyw Tierra del Fuego – Ziemi Ognistej.

Cieśnina została odkryta przez portugalskiego żeglarza w służbie korony hiszpańskiej, Fredynanda de Magellana.
Magellan urodził się w 1480 roku na portugalskiej farmie. W 1492 roku został przyjęty na dwór królewski w Lizbonie i został paziem Jana II i królowej Eleonory. Cztery lata później został giermkiem. W 1505 roku popłynął do Indii, aby wprowadzić tam Francisco de Almeidę na urząd wicekróla. Jego innym zadaniem podczas tej podróży było założenie portugalskich baz wojskowych i morskich. W 1510 roku został mianowany kapitanem, jednak dowództwo szybko stracił za samowolną podróż na wschód. W 1513 roku podczas służby w Maroku wdał się w konflikt z Almeidą, który wysłał negatywny raport do króla Emanuela. Król postanowił pozbyć się niesubordynowanego żeglarza, pomimo że ten odniósł w służbie dla Portugalii rany i otrzymał kilka medali w uznaniu wcześniejszych zasług. Monarcha zapowiedział, że Magellan nie otrzyma dodatkowych poborów, których się spodziewał, a w 1514 roku zostanie zwolniony ze służby. W obliczu tych gróźb Magellan postanowił opuścić Portugalię. Został naturalizowany w Hiszpanii. Zrzekł się obywatelstwa portugalskiego i zmienił nazwisko z Magalhaes na Magellan. Po kilku latach zdobył wpływy na dworze hiszpańskim. Przy pomocy popleczników zyskał posłuchanie u króla hiszpańskiego Karola i zyskał fundusze oraz zgodę na zorganizowanie wyprawy do Indii nowym szlakiem. Niewątpliwie pomocne w tym było odkrycie mapy, na której ujście Rio de la Plata było wskazane jako przejście z Oceanu Atlantyckiego na Pacyfik.
Portugalski król Emanuel, na wieść o wyruszeniu 20 września 1519, złożonej z pięciu statków floty Magellana, rozkazał portugalskim okrętom ścigać go. Magellan jednak wymknął się. Po wypłynięciu z Sanlúcar de Barrameda i krótkim postoju na Wyspach Kanaryjskich przybył na Wyspy Zielonego Przylądka, skąd wziął kurs na Przylądek Świętego Augustyna w Brazylii. 20 listopada przekroczył równik, a 6 grudnia załoga zoczyła brzegi Brazylii, która była w owym czasie terytorium portugalskim. Magellan ominął ją i 13 grudnia stanął na kotwicy w pobliżu dzisiejszego Rio de Janeiro. Napotkał tam dobrą pogodę i przyjaźnie nastawionych tubylców. Przychylne przyjęcie spowodowało, że flota wypłynęła po dłuższej niż planowano przerwie. Magellan pożeglował na południe wzdłuż wybrzeża kontynentu i 10 stycznia 1520 roku dotarł do Río de la Plata. Wyprawa rozpoczęła poszukiwania przejścia na morza po drugiej stronie kontynentu. W trakcie poszukiwań żeglarze zostali zaskoczeni nadejściem zimy. Było to u brzegów Argentyny.
Magellan postanowił przeczekać zimę w Patagonii. 31 marca załoga założyła osadę, Puerto San Julian (port Św. Juliana). Wkrótce trzech z pięciu kapitanów floty Magellana wszczęło bunt. Rebelia okazała się nieudana, gdyż większa część załóg pozostała lojalna wobec dowódcy wyprawy. Kapitanowie Quesada i Mendoza zostali straceni, a kapitan Cartagena i kapelan wyprawy zostali wysadzeni na brzeg.
24 sierpnia podróż została podjęta i jeden statek został wysłany w misji zwiadowczej, ale rozbił się w drodze powrotnej. Tylko dwóch marynarzy wróciło drogą lądową, aby powiadomić Magellana, co się stało. 21 października 1520 roku, na 52° szerokości południowej, flota osiągnęła Cape de las Virgenes i stwierdziła, że woda w napotkanym przesmyku jest słona i głęboka. Przejście zostało znalezione. 1 listopada cztery statki rozpoczęły powolne przedzieranie się. Magellan nazwał cieśninę Estrecho de Todos los Santos (Cieśnina Wszystkich Świętych), ponieważ flota wpłynęła na nią w dniu Wszystkich Świętych. Obecnie długie na 372 mile przejście nosi nazwę Cieśniny Magellana. Ziemie, które leżą po obu stronach cieśniny znane są jako Ziemia Ognista – nazwa nadana została przez Magellana, ponieważ widział wokół setki ognisk palonych przez jedno z plemion indiańskich, które praktycznie nie używało ubrań. Ich jedyną ochroną przed srogim zimnem był ogień, który palił się nieprzerwanie, nawet podczas żeglugi na prymitywnych łodziach. Magellan kontaktu z tubylcami nie nawiązał.
Wielki żeglarz nigdy nie wrócił do Hiszpanii. Zginął podczas potyczki z jednym z tubylczych plemion na Marianach.
Wyprawa Magellana ma na koncie też kilka innych odkryć. Zaobserwowane zostały dwie z naszych najbliższych galaktyk – Obłoki Magellana – widzialne tylko na południowej półkuli.
Podróżnicy stwierdzili też, że rozmiar Ziemi był wielokrotnie większy od wszelkich ówczesnych szacunków naukowych – podróż liczyła przeszło 37 tys. mil morskich.
Większym jednak zaskoczeniem dla załogi było niedoliczenie się jednego dnia. Zwyczajowo, przez cały czas podróży prowadzone były z religijną dokładnością precyzyjne zapisy pomiarów czasu i miejsca. W tamtych czasach surowe przestrzeganie postów i coniedzielne msze były jednym ze sposobów na utrzymanie dyscypliny. Łatwo więc zrozumieć, że zjedzenie mięsa w piątek, nawet solonego z beczki, albo nie odprawienie mszy w niedzielę było traktowane jako grzech śmiertelny. Dlatego Magellan zabrał ze sobą kilkadziesiąt 30-minutowych klepsydr. Podczas powrotu dookoła Afryki załoga została zmuszona do zatrzymania się na Wyspach Zielonego Przylądka. Tamże, w środę 9 lipca, załoga dowiedziała się, że jest właśnie czwartek (następny dzień kalendarzowy). Kwestia wyjaśniła się dopiero po powrocie do Sewilli. Podróż na zachód spowodowała zyskanie jednego dnia. Dzięki analizie błędu zauważona została różnica jednego dnia w mierze kalendarza.

Po przeszło godzinnym spacerze wracamy do „siebie”. Naprzeciwko naszego „końca świata” jest knajpka La Luna. Jak wychodziliśmy, była pusta, teraz ledwo znajdują się tam dwa miejsca dla nas. Po drodze zjedliśmy kiełbaski z grilla, więc teraz zamawiamy tylko sałatkę z rdzenia palmowego i avocado oraz butelkę wina la casa, czyli domowego – kelner poleca La Luna Special Reserve. Okazuje się, że wino jest bardzo dobre! W ten sposób zapoczątkowaliśmy naszą nową, wyprawową tradycję. Z powodu późniejszych wydarzeń staliśmy się częstymi gośćmi w La Luna. Po pewnym czasie byliśmy już traktowani jak stali bywalcy – na stół zaś zawsze podawane było wino La Luna Special Reserve .
W niezłym nastroju idziemy spać. Za oknem jest wciąż jasno.

24.01.2008.
Od rana ruszamy na poszukiwanie agencji spedycyjnej, która załatwić ma odbiór i rozładowanie kontenera z Wojtka Defenderem i moim Onyxem. Okazuje się, że Agencja Ultramar, polecona przez Hartwiga jest nawet niedaleko. Recepcjonistka mówi bardzo dobrze po angielsku, więc dogadujemy się bez problemu. Dzwoni gdzie trzeba, czyli do Commercial Office, i po chwili oznajmia że nasz kontener jest już w Chile. Wspaniale! A kiedy będzie w Punta Arenas? Jeszcze kilka telefonów i już wiemy – 10 lutego... Niemożliwe! Miał być do końca stycznia! Miesiąc od wysłania z Polski
- Posible, posible. Ale to też jeszcze nie jest pewne!
- To może być jeszcze później???
Mam przyjść za parę godzin, to będzie wiedziała coś więcej. No tak, to jednak Ameryka Południowa... Szybko analizujemy naszą sytuację. 10 luty to niedziela. Ponton i samochód możemy wydobyć najwcześniej 11-go, w poniedziałek. A więc wyjazd we wtorek. Dwa tygodnie później, niż było planowane. Ogromna strata czasu. A na 24 lutego mamy zabukowane bilety powrotne... Nie starczy czasu na przejście całej, pierwotnie zaplanowanej trasy! Wojtek jest sfrustrowany. Ja podchodzę do tego trochę spokojniej. Nie szukam winnych zaistniałej sytuacji, tylko rozwiązania problemu.
Rozważam inne możliwe warianty. Pozostaje mi w zasadzie tylko jedno wyjście, które pozwoli na realizację głównego celu wyprawy – opłynięcia Hornu. Musimy promem dostać się z Punta Arenas do Porvenir, po drugiej stronie Cieśniny Magellana. Następnie lądem dotrzemy do Ushuaia i stamtąd wypłynę na podbój Hornu. O dalszej trasie zadecyduję później, bo to jest w bardzo dużej mierze zależne od pogody na Hornie, a więc i od tego ile czasu zejdzie na zdobycie przylądka, oraz od pogody w kanale Beagle. Ta argumentacja przemawia do Wojtka. Mam opracowane wyjście awaryjne. To trochę studzi emocje i możemy spokojnie zastanowić się nad dalszymi krokami. Wojtek proponuje wynająć samochód i wybrać do Torres del Paine, jednego z najciekawszych parków narodowych Ameryki Południowej. To „tylko” 400 km na północ od Punta Arenas. Tutaj odległości kurczą się. Kilkaset kilometrów w Ameryce Południowej to jak kilkadziesiąt w Europie. Wojtek planował wycieczkę na północ Patagonii po zakończeniu wyprawy, jeżeli mielibyśmy trochę wolnego czasu, ale los zadecydował inaczej. Pozostaje jeszcze o wydarzeniach powiadomić rodziny i sponsorów w Polsce.
Kupujemy kartę telefoniczną do internetu. Nie działa. Instrukcja obsługi jest po hiszpańsku, więc mogliśmy coś namieszać w ustawieniach i postanawiamy zdać się na lokalną pomoc, czyli concierge z naszego hotelu. Ten po godzinie poddaje się. Też nie jest w stanie spowodować działania karty w Wojtka laptopie. A więc nie jesteśmy tacy tępi, jak już mi się zaczynało wydawać! Wysyłam więc sms-a do Agnieszki, chociaż roaming kosztuje zaspę pieniędzy. Dobrze, że wziąłem ze sobą telefon! Szczerze mówiąc, to myślałem, że nie będzie działał, ale na szczęście myliłem się.
Wracamy do agencji Ultramar. Recepcjonistka potwierdza, że kontener będzie 10 lutego, na statku El Cóndor 3. Dobrze, że nie później. Mam tylko powiadomić naszego agenta celnego, żeby się skontaktował z Ultramar już teraz, jeżeli chcemy kontener rozpakować w poniedziałek. Wyciągam laptopa i sprawdzam e-maila, którego dostałem z Hartwiga jeszcze przed opuszczeniem kraju. Agencja, która mnie obsługuje jest w Santiago, jak się okazuje, i nie ma biura w Punta Arenas. Pięknie!
- Espere, por favormówi pani.
Znowu kilka telefonów i po chwili oznajmia, że mamy wielkie szczęście, bo tuż obok jest agencja celna, która współpracuje z Ultramar i jej szef mówi po angielsku. Ucieszony idę pod wskazany adres.
Po krótkiej rozmowie na migi z recepcjonistką w agencji celnej dowiaduję się, że Señor Chef jest na miejscu i uprzejmie przyjmie mnie! Wchodzę do biura i po angielsku wyjaśniam o co chodzi. Chef uśmiecha się wylewnie i oznajmia, że z przyjemnością pomoże mi, a w każdym razie mam nadzieję że takie jest przesłanie jego tyrady, wygłoszonej po hiszpańsku, bo na końcu rozpoznaję słowa: no problemas. Mina trochę mi zrzedła. Staram się przypomnieć mój ubogi hiszpański... Niewiele z niego pamiętam, raptem parę słów: Mucho trabajo, poquito dinero, co znaczy: kupa roboty, mało pieniędzy – główne hasło obowiązujące wśród załogi na Meridianie, wycieczkowcu bandery bahamskiej, kiedy pracowałem na Karaibach. Ponad połowa spośród 1200 osób załogi była hiszpańskojęzyczna i siłą rzeczy trochę się nauczyłem pięknej kastylijskiej mowy. Jako pierwsze poznałem powiedzenie mucho mierda. Nie będę go tłumaczył. Niestety, szybko przyszło - szybko poszło. Równie łatwo jak się nauczyłem języka, równie szybko go zapomniałem, gdy po rzuceniu pracy na statku straciłem kontakt z hiszpańskim. Jakoś jednak dogadujemy się z Señor Chef. Częściowo na migi, po trochu łamaną angielszczyzną i nie mniej kulawym hiszpańskim, pogadaliśmy o pogodzie, o mojej wyprawie, Chile, Polsce, Rosji - łatwiej było określić gdzie leży Polska), rybach... Chyba nie do końca mnie rozumiał, bo w pewnym momencie pytał się, czy może ktoś w biurze zna angielski, ale nikt się nie chciał przyznać. Wróciliśmy do sprawdzonego już sposobu komunikacji wspomaganej wymachiwaniem rękoma. W końcu pracownik agencji wrócił z pokaźnym plikiem dokumentów i powiedział, że mam wrócić mañana medio dio, czyli jutro w południe, i z odprawą będzie no problemas. Pięknie! Jak to fajnie gdy rzeczy same się dzieją, a w tym czasie prowadzi się konwersację na poziomie! Boże! Od lat tyle się nie nagadałem! Nie sądziłem, że tak szybko przypomnę sobie zapomniane lingo! Hasta la vista - żegnamy się...

Wracając wynajmujemy samochód w agencji Avis'a. Dokumenty wypełniamy na wyjazd za granicę, bo planujemy też krótki wypad do Argentyny, na lodowiec Perito Moreno. Wybieramy najtańszy dostępny model – Fiata Punto. Śmiać mi się chce, bo na twarzy Wojtka widać wyraźny niesmak. No cóż, nie jest to Land Rover. Ja nie mam tak religijnego podejścia do pojazdów, jakimi przychodzi mi poruszać się, chociaż sam też jeżdżę Land Roverem. Jeszcze tylko ksero paszportów, odbitka karty kredytowej i parę podpisów. Samochód będzie gotowy na jutro. Potem idziemy na miasto.
Wojtek ma ze sobą tylko jedną parę butów, adidasów, trochę za lekkich jak na wycieczkę w Andy. Jego sprzęt biwakowy, w tym i buty, jest jeszcze w drodze, spakowany do jego Defendera. Kilka przecznic na zachód od placu Magellana zauważamy sklep ze sprzętem wyprawowym, wyposażony lepiej niż sklepy górskie w Polsce. I ceny mają niższe. Wychodzimy z nowymi butami Karrimora.
W sklepie z komórkami znajdujemy też pomoc do naszej karty telefonicznej i wreszcie chodzi internet móvil! Wszystko zaczyna się powoli układać. Nie ma problemów nie do rozwiązania.

Wracamy do naszego hoteliku. Moją uwagę zwraca niebieska tabliczka na brzydkim, nowoczesnym biurowcu, na której zauważam nazwisko „Amundsen”. Tabliczka upamiętnia miejsce w którym stał hotel, gdzie w 1910 roku zatrzymał się Roald Amundsen przed swoją wyprawą na biegun południowy. To zaledwie sto metrów od naszego hostelu. Amundsen jest pierwszym człowiekiem na świecie, który w połowie grudnia 1911 roku zdobył biegun południowy. Pierwszym, ale nie jedynym, który próbował to uczynić. Przed nim już w 1901 roku próby takie podejmowane były przez Scotta, później w 1907 przez Shackletona i w latach 1910 - 1912 ponownie przez Scotta. Kim byli bohaterowie Antarktyki, o których pamięć nie zaginęła tutaj?

Roald Amundsen początkowo studiował medycynę na Uniwersytecie w Oslo, ale posłuchał zewu morza i rzucił szkołę. Jego pierwszą podróżą do Antarktyki była wyprawa Belgici, prowadzona przez belgijskiego badacza Adriena de Gerlacha. Była to pierwsza ekspedycja, która spędziła zimę na Antarktydzie, gdy Belgica na trzynaście miesięcy została uwięziona w lodach na morzu Bellinghausena. Dwóch innych uczestników tej historycznej ekspedycji to Henryk Arctowski - polski geograf, geofizyk, geolog, podróżnik, później szeroko związany z badaniami krajów polarnych, oraz Antoni Dobrowolski - geofizyk, meteorolog i podróżnik, w młodości skazany na więzienie, a potem zesłany na Kaukaz za działalność konspiracyjną. Po ucieczce studiował w Szwajcarii i Belgii fizykę i nauki biologiczne. Wracając jednak do Amundsena, jako pierwszy oficer podczas tej ekspedycji udowodnił, że ma zdolności przywódcze i wyczucie do żeglugi w lodach. Ponadto okazał się doskonałym organizatorem. Biały kontynent okazał się magnesem, który przyciągał Norwega z coraz większą siłą. Zorganizował kolejną ekspedycję i specjalnie do jej celów zakupił niezwykły statek. Nowa jednostka Amundsena, na której ruszył na podbój Oceanu Południowego, Fram była specjalnie zbudowana do żeglugi w lodach. Kształt jej dna i burt powodował, że napierające lody nie zgniatały kadłuba statku, tylko wypychały go na wierzch. Pierwotnym celem Amundsena była Arktyka. Gdy jednak dotarły do niego wieści o nowej brytyjskiej wyprawie na biegun południowy, naprędce zmienił plany. Ekspedycja była przygotowana w tak wielkiej tajemnicy, że załoga została poinformowana o zmianie celu dopiero w miesiąc po opuszczeniu Norwegi, gdy dopływali do Madery. Amundsen dotarł do Arktyki w styczniu 1911 roku – w pełni krótkiego, antarktycznego lata, które szybko minęło. Norwedzy mieli dość czasu na przygotowanie się do zimowania i ataku na biegun południowy z nastaniem kolejnego lata. Gdy tylko słońce ponownie pojawiło się nad horyzontem, ludzie, psy i sprzęt byli gotowi do niezwykłej podróży. Pierwsza próba podjęta przez ośmiu ludzi i przeszło osiemdziesiąt psów nie powiodła się. Załamanie pogody zmusiło Amundsena i towarzyszy do powrotu do bazy zimowej. Następna próba, podjęta została przez pięć osób, z których każdy prowadził sanie ciągnięte przez trzynaście psów. Początkowo psy były karmione mięsem i tłuszczem fok. Dieta ludzi nie różniła się wiele od diety psów. W późniejszym etapie psy były zabijane i ich mięso służyło jako pokarm dla pozostałych zwierząt i ludzi. W piątek, czternastego grudnia 1911, o trzeciej popołudniu biegun południowy został zdobyty. Amundsen był przekonany, że Scott dotarł do celu wcześniej. Podróżnicy postawili mały namiot, w środku którego umieścili list zaadresowany do króla Norwegii, Haakona, a następnie ruszyli w podróż powrotną do bazy zimowej. Amundsen dotarł tam 39 dni później. Wraz z nim wrócili wszyscy członkowie ekspedycji i jedenaście psów. Po zdobyciu bieguna południowego Amundsen skupił się na podbojach Arktyki. Zaczął się interesować podróżami powietrznymi i możliwością wykorzystania sterowców i samolotów do badań polarnych. Zaginął w 1928 roku podczas ekspedycji ratunkowej poszukującej rozbitków włoskiego sterowca, który próbował dotrzeć do bieguna północnego.
Drugi bohater wyścigu do bieguna południowego, Scott, najbardziej jest znany właśnie z tego przegranego wyścigu z Amundsenem. Pomija się jego głębokie doświadczenie polarne zdobyte podczas wcześniejszych ekspedycji, jak też nie wspomina się o wynikach prowadzonych przez niego badań, które walnie przyczyniły się do poznania warunków meteorologicznych i nautycznych na Antarktydzie. Ale taki jest już los „drugich”. Liczy się tylko zwycięstwo! Jego ekspedycja dotarła do bieguna miesiąc po Amundsenie. Jak doszło do tego dramatycznego wyścigu?
Scott po osiemnastu latach spędzonych w Królewskiej Marynarce Wojennej czuł się już znudzony i poszukiwał nowych wyzwań. Wtedy zaczął się starać o dowództwo nowej wyprawy, właśnie organizowanej wspólnie przez Royal Society oraz Royal Geographical Society. Otrzymał zaszczyt poprowadzenia wyprawy oraz dowództwo specjalnie do tego celu zbudowanego okrętu - Discovery. Wyprawa jest obecnie znana jako „Ekspedycja Discovery 1901-1904”. Wyprawa miała wiele zadań, w których miało uczestniczyć szereg naukowców. Jednak już wtedy jednym z głównych zadań było dotarcie do bieguna południowego. Sercem wyprawy było trzech oficerów Scott, Wilson i Shackleton, którzy byli wspomagani przez innych członków załogi Discovery. Zadaniem zespołu wsparcia było założenie depozytów żywnościowych, które mogły być użyte przez główny zespół zarówno podczas podróży do bieguna jak i w trakcie drogi powrotnej. Dzięki takiemu systemowi ludzie nie musieli dźwigać ze sobą zapasów na cały czas podróży, tylko tyle, ile było potrzebne na dotarcie do następnego depozytu. Wyprawa była wyposażona w psy pociągowe, ale uczestnicy nie wiedzieli jak się posługiwać zaprzęgami. Ponadto nie przygotowano odpowiedniego pożywienia dla psów i te szybko słabły. Podróżnicy nie zdecydowali się na zabijanie zwierząt i karmienie pozostałych psów ich mięsem, co z całą pewnością poprawiłoby stan zaprzęgów. Doprowadziło to do tego, że ludzie musieli ciągnąć sanie, a skrajnie wyczerpane psy wlokły się za nimi. Na domiar złego Shackleton zaczął cierpieć na szkorbut, a cała trójka była wygłodzona. Wilson, lekarz wyprawy zapadł na ślepotę śnieżną i musiał ciągnąć swoje sanie z zawiązanymi oczami. Ostatecznie 31 grudnia 1902 roku zawrócili po osiągnięciu 82°17'S. Do celu zabrakło im 760 kilometrów. Dopiero miesiąc później dotarli do bazy. W ciągu 93 dni przeszli przeszło półtora tysiąca kilometrów. Półtora tysiąca kilometrów w temperaturach sięgających 20 stopni poniżej zera, po śniegu, lodzie, wbrew wiatrom, słabościom, niedożywieni i wyczerpani... Ekspedycja jednak nie zakończyła się! Przybył okręt wsparcia z Nowej Zelandii, Morning, przywożąc zapasy niezbędne do przetrwania kolejnej zimy. Scott prowadził dalej badania naukowe. Ekspedycję musiał opuścić Shackleton, który wciąż cierpiał na dolegliwości związane ze szkorbutem. W 1904 roku Morning powrócił, wspierany dodatkowo przez Terra Nova. Zadaniem obu statków była ewakuacja ekspedycji, nawet za cenę utraty Discovery, jeżeli nie udałoby się go uwolnić z lodów. Na szczęście statek udało się oswobodzić przy pomocy ładunków wybuchowych i wszystkie trzy jednostki udały się na północ, wywożąc ze sobą wiele cennych wyników badań naukowych i doświadczenia trzech zim spędzonych w okowach lodu. Na początku 1907 roku Scott postanowił zorganizować następną ekspedycję, której celem będzie dotarcie do bieguna południowego. Zdobycie funduszy na tą wyprawę okazało się trudnym i bardzo czasochłonnym zajęciem. Ponieważ Discovery został sprzedany i nowi właściciele nie chcieli rozstać się ze statkiem , Scott zakupił Terra Nova – jednostkę, która udowodniła swoją wartość podczas poprzedniej wyprawy. Ekspedycja wyruszyła dopiero w 1910 roku i 9 grudnia dotarła do paku lodowego otaczającego Antarktydę. 4 stycznia 1911 Scott dotarł do brzegów kontynentu i rozpoczął się wyładunek oraz stawianie bazy zimowej. Równocześnie rozpoczęło się zakładanie depozytów, do czego wykorzystywano sanie motorowe oraz kuce. Tym razem nie było psich zaprzęgów. Wielu ówczesnych i obecnych znawców tematu uważa, że gdyby Scott miał psy i umiał je właściwie wykorzystać, z całą pewnością jego podróż do bieguna i z powrotem miałaby inny przebieg i nie doszłoby do tragicznego finału. Wpływ na wybór takiego, a nie innego środka transportu miało przekonanie Scotta, który uważał, że podróż odbyta bez użycia psów, gdzie ludzie muszą sami sprostać trudnościom i niebezpieczeństwom wyprawy, gdzie przez dni i tygodnie ciężkiej pracy stawiają czoła wielkiej, nieznanej przyszłości, jest bardziej zaszczytna i wspanialej odbyta... Niestety, okazało się, że takie sportowe podejście do tematu nie sprawdza się w Antarktyce, bo obciążone kuce grzęzły w miękkim śniegu. Pod dwoma załamał się lód. Nie zdążono ich wydobyć z przerębli, gdyż padły ofiarą orek. Do końca lata straconych zostało dziewięć kucyków i Scott pozostał tylko z dziesiątką zwierząt. Wkrótce po założeniu obozu zimowego do Scotta doszły wieści o lądowaniu Amundsena na Antarktydzie i jego planach dotarcia do bieguna południowego. Gdy nastało lato Scott wyruszył na podbój bieguna. Jego pięcioosobowa ekspedycja ruszyła śladami Shackletona, który próbował zdobyć biegun w latach 1907-1909. Szóstego stycznia 1912 przekroczył szerokość geograficzną S 88°23', czyli pozycję, którą wcześniej osiągnął Shackleton i skąd zawrócił na północ. Scott wierzył, że nikt przed nim zapędził się już dalej na południe. Do bieguna pozostało mu tylko 160 km. Potrzebował jeszcze dziesięciu dni, bo niesprzyjająca pogoda oraz stan śniegu i lodu bardzo spowolniły postępy podróżników. 16 stycznia Anglicy zauważyli pozostałości norweskiego obozu. Od razu domyślili się, że przegrali wyścig do bieguna. Było to ogromne rozczarowanie dla Scotta i jego towarzyszy. Wszystkie marzenia prysły jak bańka mydlana. Ekspedycja Scotta dotarła do bieguna 18 stycznia, gdzie znaleźli norweski namiot z flagą na bambusowym kijku i list do króla Haakona. Pokonanym został jeszcze wyczerpujący marsz z powrotem. Dwa miesiące przedzierali się przez białe pustkowia próbując dotrzeć do zimowego obozu, skąd wyruszyli po wieczną chwałę. Po drodze musieli odnajdować depozyty z żywnością i paliwem. Cierpieli na odmrożenia. Byli już całkowicie wyczerpani. Ostatni obóz założyli 19 marca, jedenaście mil od kolejnego depozytu. Gdy następnego dnia chcieli ruszyć dalej, okazało się, że na zewnątrz szaleje burza. Dwóch członków wyprawy w najlepszej kondycji było gotowych do odnalezienia depozytu, żeby powrócić z pożywieniem i paliwem dla Scotta, który miał odmrożone stopy. Pozostała dwójka zdobywców bieguna pozostała już wcześniej w lodowym uścisku Antarktydy. Przez kolejne dwa dni pogoda była tak zła, że nie można było wyruszyć dalej. Skończyło się paliwo i pożywienie. Podróżnicy byli już zbyt słabi, wygłodniali i wyziębieni, żeby pokonać tych jedenaście mil, które dzieliły ich od depozytu z zapasami. 29 marca 1912 Scott dokonuje ostatniego wpisu do dziennika, który kończy słowami „Powinniśmy trzymać się do końca, ale jesteśmy coraz słabsi i wygląda na to, że koniec jest już blisko. To wielka szkoda, ale myślę, że nie mogę już więcej pisać”. Namiot z zamarzniętymi ciałami Scotta i jego dwóch towarzyszy odnaleziony został osiem miesięcy później, 12 listopada 1912 roku. Ciał pozostałych zdobywców bieguna nie odnaleziono...
Punta Arenas pełne jest śladów wielkich odkrywców Antarktyki. Miałem się o tym dopiero przekonać...
Wieczorem kolacja w La Luna. Tym razem nie napychaliśmy się hot dogami z budki. No, nie dlatego, żebyśmy byli tacy wybredni, tym bardziej, że były naprawdę niezłe, szczególnie z ostrym sosem. Po prostu nie znaleźliśmy hot dogów w tym miejscu, gdzie były wczoraj zaparkowane. Idziemy więc na łatwiznę i idziemy do jedynej znanej nam knajpy. Jej niezaprzeczalną zaletą jest to, że znajduje się dokładnie naprzeciw naszego hoteliku. Tym razem zamawiamy steki z frytkami i sałatką z palma y palmitos, czyli avocado i rdzenia palmowego. Posiłek spłukujemy oczywiście butelką czerwonego La Luna Special Reserve. Po obfitej kolacji wcześnie kładziemy się spać – od rana czeka nas ogrom pracy...

25.01.
Rano wstajemy wcześnie. Najpierw idę do agencji celnej, bo odprawa łódki to najważniejsza sprawa. Señor Chef od razu staje do maszyny do pisania (staje, a nie siada, bo wszyscy pracują przy komputerach na siedząco, a staroświecka maszyna do pisania stoi na wysokiej ladzie) i zabiera się do wypisywania formularzy. W miarę postępu pracy idzie nam coraz lepiej - staram się odpowiadać na pytania, z których połowy nie rozumiem. Mam już wypisane wszystkie rubryczki i... to wszystko. Cholera, wygląda, że po przyjeździe kontenera muszę sam maszerować z dokumentami do Aduana i wszystko załatwiać. Trochę mnie to martwi, bo jak coś będzie szło nie po kolei, to się nie dogadam, a na odprawę łódki mam tylko jeden dzień. Wysyłając łódkę z Polski spędziłem cały dzień na odprawie w Gdyni, a tam znałem język i miałem pomoc z Hartwiga! Jedynym plusem całego zamieszania jest to, że przynajmniej całe przygotowanie dokumentów było gratis. Wychodzę z biura i idę na spotkanie z Wojtkiem, który w tym czasie poszedł na dodatkowe zakupy do sklepu turystycznego. Spotykamy się po drodze. Kupił plecak i śpiwór. Sprzęt biwakowy ma już skompletowany. Idziemy razem do Avis'a po samochód. Miał być Fiat Punto, ale ten samochód nie ma dokumentów odpowiednich do przekroczenia granicy z Argentyną i ostatecznie dostajemy trochę większego Nissana. Cena jest ta sama, więc jesteśmy zadowoleni. No, ja jestem zadowolony, ale Wojtek trochę marudzi na japońską technikę. Najwyraźniej nie potrafi zrozumieć, że nie każdy może chcieć lub nie każdego stać na kupno Jaguara lub Land Rovera, a szczególnie nowego Land Rovera. Dodatkowym atutem jest mały przebieg samochodu. To też wzbudza podejrzliwość Wojtka – Nissan nie wygląda na szesnaście tysięcy kilometrów.

*Al Fin del Mundo – Koniec Świata

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz