sobota, 2 lutego 2013

Wkrótce "papierowa" wersja książki ;)

Wkrótce papierowa wersja książki "Horn". Kiedy dokładnie? Jeszcze nie wiem, ale mam nadzieję, że decyzja zapadnie do końca lutego 2013.

środa, 12 maja 2010

RUTA QUARENTA (III)

27.01.
Wstajemy trochę połamani po spaniu w samochodzie. Poranek nie zapowiada najlepszej pogody. Ciemne chmury kłębią się nad nisko horyzontem. Dopiero koło dziesiątej zaczyna się rozjaśniać i decydujemy się na wyjście na trekking. Idziemy do punktu widokowego na Torres del Paine - chyba obowiązkowe miejsce dla każdego odwiedzającego park. Wyliczyliśmy, że przejście powinno nam zająć około 4-5 godzin w jedną stronę. Powrót trochę mniej, bo będzie z góry. Ciemno zaczyna się robić dopiero koło dziesiątej wieczorem, więc powinniśmy się bez problemu wyrobić. Kończymy śniadanie, pakujemy plecaki i ruszamy... Pierwsze pół godziny straciliśmy szukając początku szlaku, bo nie jest wcale łatwo znaleźć szlak, praktycznie nie oznakowany, w labiryncie ścieżek pokrywających całą dolinę, gdzie leży Camp Torres. W baraku, koło którego stoi zdezelowany Land Rover Santana Ligero, skierowali nas na właściwą ścieżkę. Mostem wiszącym, zbudowanym z kawałków drewna i poskręcanych drutów, przeprawiamy się nad rwącą rzeką. Zaraz potem szlak się rozwidla. Nasz prowadzi w prawo, pod górę. Po drodze spotykamy idących z naprzeciw turystów. Jakiś gaucho zjeżdża na koniu. Szlak jest uczęszczany przez konne wycieczki, o czym świadczą nie tyle ślady kopyt, co śmierdzące bobki, skrzętnie omijane przez wszystkich.
Po godzinnej wspinaczce dochodzimy do miejsca, gdzie robimy sobie krótką przerwę i skąd rozciąga się widok na długą, wąską, głęboką dolinę, pod koniec której znajduje się podejście do Torres. Dnem wije się rwąca rzeka. W oddali dostrzegamy pierwsze schronisko na szlaku – malutki domek przyczepiony do wąskiej skalnej grzędy nad połyskującą srebrzyście wodą. Przez lornetkę widać ludzkie mrówki kręcące się wokół. Oba brzegi rzeki przy schronisku spina nitka wąskiej kładki. Zwilżamy gardła łykiem wody z bidonu i ruszamy dalej. Spotykamy coraz więcej osób. Również za nami pokazuje się coraz więcej drobnych figurek zdążających w tym samym kierunku. Widać zmiana pogody skłoniła więcej osób do wycieczki w góry. Pragnienie zaczyna dokuczać coraz bardziej. Słońce mocno operuje. Idziemy w samych koszulach, polary pochowaliśmy do plecaków. Zatrzymujemy się na chwilę przy potoku spływającym po zboczu. Pijemy zaskakująco ciepłą wodę. Ruszam przodem. Po chwili oglądam się i widzę, że Wojtek rozmawia z kimś na szlaku. Wróciłem się i słyszę, że rozmawiają po polsku! Chłopak ubrany jest w spodnie Alpinusa i Wojtek po tym rozpoznał krajana. Oni już byli na Torres i teraz schodzą na dół. Po paru minutach pogawędki, która była też pretekstem do kolejnego, krótkiego odpoczynku, ruszamy dalej. Pół godziny później dochodzimy do położonego po przeciwnej stronie rzeki Chilean Camp, gdzie oprócz pola namiotowego jest i schronisko. Z bliska domek urósł do całkiem słusznych rozmiarów. Rzeka też jakby przybrała na szerokości i objętości – wiry kręcą szalonego młyńca i do spółki z podwodnymi skałami wzbijają pył i białą pianę. Szum skutecznie zagłusza wszystkie słowa. Tylko mostek jakby zwęził się do rozmiarów wąziutkiej, niezbyt solidnie wyglądającej kładki. Poręcz jest tylko z jednej strony. Dobrze, że chociaż tyle – mogłoby jej nie być wcale! Po skleconych w całość żerdziach i deskach przeprawiamy się na drugą stronę rzeki. Zrzucamy plecaki i z ulgą siadamy na ławce przed zgrabnym, drewnianym budynkiem. Na naszą stronę wychodzą wielkie, przeszklone okna. Idę na rozpoznanie. Ceny równie wysokie jak w Torres Camp albo na Krupówkach, ale tutaj jest to jakby nieco bardziej usprawiedliwione, bo całe zaopatrzenie dociera do Chilean Camp na grzbietach koni, których niewielka kawalkada odpoczywa w pobliżu, nad brzegiem rzeki. Wojtek narzeka, że but obtarł mu nogę. Zdejmuje go i rzeczywiście skarpeta przykleiła się już do krwawej rany. A my nie mamy jeszcze połowy drogi! Jak na złość apteczkę zostawiłem na dole, w samochodzie. W schronisku też nie mają plastra. Wojtek wpada na dobry pomysł i z kieszeni polara wycina opatrunek, który zakłada na ranę. Musi wytrzymać! Jeśli nie da rady, to będzie musiał skorzystać z luksusów końskiego grzbietu. Na razie nie ma się co martwić na zapas. W końskim towarzystwie pijemy herbatę z termosu. Na posiłek jeszcze za wcześnie – decydujemy. Po chwili dociera do mnie, że to w sumie żadna różnica, czy niesie się jedzenie w plecaku, czy w żołądku, cały czas mamy go tyle samo. A wydaje się że jak coś zjemy to będzie lżej. Ech! Ale mi się na chłopskie filozofowanie zebrało!
Wojtek mocno zawiązuje buta i ruszamy dalej. Najpierw musimy ponownie przeprawić się na drugi brzeg. Skręcamy w prawo. Droga prowadzi początkowo dnem doliny, wzdłuż rzeki, potem wspina się coraz wyżej nad koryto strumienia. Do następnego biwaku, według mapy, mamy kolejne dwie godziny. Szlak wije się teraz przez rachityczny las. Ścieżka jest momentami tak wąska i stroma, że nie ma mowy, żeby tędy przeszły konie. Po kilku kilometrach marszu docieramy do miejsca, gdzie szlak ponownie się rozwidla. W prawo prowadzi do biwaku; prosto do mirador - miejsca widokowego na Torres. Biwak kusi możliwością nieco dłuższego popasu... Rzucam okiem na zegarek. Zrobiło się już za późno na dłuższe odpoczynki. Jak szybko dotrzemy do celu, to tam zrobimy sobie kwadrans przerwy. Chcemy jeszcze przed zmrokiem wrócić do naszego samochodu, a to nie pozwala na takie fanaberie, jak pikniki na każdym napotkanym biwaku. Mapa mówi, że ten ostatni etap przewidziany jest na godzinę. Droga prowadzi teraz ostro pod górę. Szlak co chwila znika wśród kamieni. W pewnym momencie nie widać go już wcale. Wysoko nad nami lśnią ostre słupy Torres i to jest teraz nasz drogowskaz. Gołoborzem zawalonym większymi i mniejszymi głazami drapiemy się pod górę. Droga jest coraz bardziej uciążliwa. Wojtek mówi, żebym nie czekał na niego - pójdzie swoim tempem. Nie sposób się zgubić, więc rozdzielamy się. Muszę okrążać wielkie głazy i wyszukiwać drogę. Najgorzej jest w miejscach pokrytych drobnym żwirem, bo ten usypuje się spod nóg. Po prawie godzinnej wspinaczce osiągam wreszcie cel naszej wędrówki. Warto było!
Przede mną piętrzą trzy wielkie kolumny Torres del Paine – najwyższych granitowych ścian świata. Resztki stopionego śniegu i lodu spływają kaskadami do jeziora leżącego u podnóża góry. Jezioro jest całkowicie skryte w niewielkiej dolince. Lazurowo lśniąca woda wypływa niewielkim wodospadem i wijąc się pośród kamieni i ubogiej roślinności wpada do rzeki, kilkaset metrów niżej. Spoglądam na wysokościomierz w zegarku. Od miejsca startu wspięliśmy się przeszło osiemset metrów w górę. Nieźle, jak na parę godzin wędrówki! Wieje chłodny wiatr. Jeszcze przed początkiem podejścia założyłem kurtkę, którą teraz zapinam po samą szyję. Kładę się na wielkim głazie i grzeję w promieniach słońca. Zdejmuję buty, dając odpocząć zmęczonym stopom. Ogarnia mnie słodkie lenistwo. Kontempluję „okoliczności przyrody” sycąc wzrok pięknymi widokami, oddychając pełną piersią i powoli uspokajając rytm bicia serca zmuszonego do zwiększonego wysiłku. Jak to dobrze, że po krótkim „romansie” z papierosami rzuciłem palenie! Bliższą znajomość z tytoniem zawarłem podczas obrzędu tańca słońca u Indian Czarnych Stóp w 2001 roku, w Kanadzie. Dla nich jest to święta roślina, dla nas zgubny nałóg. Paliłem przez prawie cztery lata, ale udało mi się przestać. Zresztą w moim przypadku to nie był chyba jeszcze nałóg. Lubiłem palić, ale nie musiałem. Najlepszym dowodem na to jest właśnie to, że nie palę od lat i wcale mnie do tego nie ciągnie. I nie potrzebowałem do tego Niquitin'u ani Nicorette. Po kwadransie dociera Wojtek. Schodzę do jeziora nabrać wody do kubka. Przyjemnie gasi pragnienie. Potem obowiązkowa sesja fotograficzna. Mirador jest oblegany przez turystów wylegujących się jak foki na plaży. Z dołu nie było widać, że jet tutaj już tłum ludzi jak na koncercie Rolling Stones! Pół godziny mija szybko. Zbieramy się do powrotu. Minęła już piąta, a my mamy daleką drogę przed nami. Wracamy po naszych śladach. W lesie, gdzie nie docierają podmuchy wiatru, rozkładamy prymus i grzejemy posiłek. Siedząc na wielkich, poskręcanych pniach zwalonych drzew posilamy się. Przerwa nie trwała chyba dłużej niż dwadzieścia minut. Idąc w dół spotykamy cały czas ludzi idących w przeciwnym kierunku. Chyba nie zdążą przed zmrokiem wrócić na biwak, jeżeli chcą jeszcze zobaczyć Torres del Paine!
Przy Chilean Camp robimy sobie krótką przerwę. Do naszego biwaku mamy jeszcze ze dwie godziny drogi. Ostatni odcinek pokonujemy już bez przystanków.
Zmęczeni docieramy do obozowiska. Zrzucamy plecaki. Nie mamy sił nawet na zaparzenie herbaty. Idziemy do baru w pobliskim hotelu, gdzie piwo nie kosztuje dziesięciu dolarów i który jest oblegany przez międzynarodowe towarzystwo. Bierzemy po butelce piwa. Nie przepadam za wyciągiem z drożdży i chmielu, ale tym razem smakuje mi wyjątkowo. Obsługa baru pozwala doładować baterię w moim aparacie fotograficznym. Czekając wypijamy po jeszcze jednej butelce. Po godzinie na całą dolinę spływa granatowa zasłona zmroku. Na niebie zaczynają błyszczeć nieznane nam konstelacje gwiazd. Wychodzimy z baru. Jeszcze tylko prysznic. Miał być szybki, ale ciepła woda przyjemnie masuje zmęczone członki. Wreszcie kładziemy się spać. Niestety, znowu w naszym Nissanie. Myślałem, że zmordowany całodzienną wędrówką, usnę kamiennym snem. Płonne nadzieje. Przez parę godzin przewracam się z boku na bok, próbując wygodnie ułożyć się na rozłożonym siedzeniu. Wojtek też wierci się na swoim. Wreszcie sen przychodzi...

28.01.
Bolą mnie wszystkie mięśnie. Wczorajszą wędrówkę zaczynam odczuwać dopiero teraz. Wstajemy późno. Nie spiesząc się robimy śniadanie. Później toaleta. Dzisiaj opuszczamy Torres del Paine i jedziemy do Calafate, w Argentynie. Około 400 km. Dopiero koło południa wyjeżdżamy z obozowiska. Szutrową drogą wracamy po naszych śladach, mijając znane już widoki. Most wiszący w pobliżu strzeżonego wjazdu do Parku wciąż jest na miejscu. Powoli mijamy budynek – nikt nas nie woła, więc można dodać gazu. Nie za dużo, bo kamienie walące o nadkola i podwozie skutecznie przypominają o tym, że należałoby zachować ostrożność. Z rzadka mija nas inny pojazd, jadący w przeciwnym kierunku. Widać go z daleka, bo ciągnie się za nim gęsta kita kurzu. Zresztą za nami też. Tym razem w bagażniku wiele nie wieziemy, bo jego klapa wcale nie chroni przed wszędobylskim pyłem. Obieg powietrza przełączony jest na cyrkulację wewnętrzną, ale i tak to nie ma znaczenia. Siedzenia, podłoga, my – wszystko jest pokryte cieniutką warstwą lgnącej do każdej powierzchni substancji w kolorze kawy z mlekiem, czyli, jakby to powiedzieli autochtoni: café con leche. Po godzinie docieramy do ronda z pomnikiem konia o rozwianej grzywie. Jak się okazuje jest to najciekawszy obiekt znajdujący się w tej mieścinie. Nie bardzo wiemy, gdzie tutaj jechać, najbardziej wyjeżdżona i najlepiej wyglądająca jest droga do Puerto Natales, skąd przyjechaliśmy kilka dni temu. Okrążamy rondo raz, drugi. W końcu zjeżdżamy w pierwszą uliczkę w prawo. Kręcimy się dalej się w kółko szukając drogi do przejścia granicznego. Naszą uwagę zwraca kilka baraczków z napisami Detenga el motor; No fumar; Bencina; Gasolina. Zatrzymujemy się przy tej niezwykłej stacji benzynowej. Paliwo sprzedawane jest z beczek lub kanistrów. Ani śladu dystrybutora. Pewnie nigdy go tutaj nie było. Ale nie jest nam dane dokonać zakupów. O tej porze jest już siesta. Całe miasteczko wygląda, jakby zasnęło. Nikomu się nie spieszy. Bo i po co. Przecież jutro też jest dzień! Nawet cień rzucany przez skromne zabudowania jest leniwy. Nie ma kogo zapytać o właściwą drogę, ale mieścina jest tak mała, że wkrótce znajdujemy drogę prowadzącą do granicy. Dojeżdżamy do byle jakiego budynku. Na przejściu stoi kilka samochodów. Wysiadamy i załatwiamy odprawę graniczną, zbierając imponującą kolekcję pieczątek do paszportów i dokumentów samochodu. Pogranicznik otwiera wreszcie szlaban i żegnamy Chile...
Argentyna. Początkowo nie różni się wcale od Chile. Nawet przejście graniczne, kilka kilometrów za chilijskim, wygląda podobnie. Nawierzchnia drogi trochę się pogorszyła. Dalej jest to szutrówka, ale więcej na niej kamieni i nie jest tak równa. Podwozie Nissana co chwilę musi znosić torturę kamiennego deszczu sypiącego się spod kół. Jednakże po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy do asfaltu! Krótka konsultacja z mapą - skręcamy na lewo, w kierunku na Rio Gallegos. Słychać już tylko szum silnika i opon. Co za cisza! Możemy znowu puścić płyty. Na wybojach radio przestawało czytać kompakty, ale teraz muzyka płynie z głośników. Ponieważ mamy tylko "Lube", pokonujemy Patagonię w rytmie rosyjskiej muzyki. Krajobraz jest monotonny. Zasypiam. Budzi mnie ostre hamowanie. Minęliśmy drogowskaz na Calafate. Wojtek zawraca. Wyciągam mapę. Coś mi tu nie gra. Droga, na którą kieruje nas drogowskaz jest szutrówką w bardzo kiepskim stanie. Z mapy wynika, że jadąc dalej asfaltem dojedziemy do skrzyżowania naszej drogi z szosą prowadzącą z Rio Gallegos do Calafate. Jadąc tą trasą będziemy musieli jednak zrobić co najmniej 100 kilometrów więcej. Decydujemy się na dłuższy objazd, bo obawiamy się o Nissana, który mógłby źle znieść dalszą torturę patagońskich szutrówek. Wracamy na asfaltówkę. Przeszło godzinę później docieramy do skrzyżowania dróg. Przy nim wyrosło małe miasteczko. Jest stacja obsługi, stacja benzynowa i restauracja. Nie zatrzymując się na popas zmieniamy kierunek jazdy. Drogowskaz wskazuje teraz Calafate. Rio Gallegos zostaje za plecami. Koła kręcąc się monotonnie pokonują kilometr za kilometrem. Poddajemy się klimatowi wszechogarniającej południowoamerykańskiej mañan'y. Nawet nie chce się szybciej jechać. Nie przekraczamy setki, chociaż długa prosta, widoczna aż po horyzont, całkiem pusta, zaprasza do szybszej jazdy. Roślinność zmienia kolor. Bezkresne pastwiska już nie są pokryte zielonymi kępkami trawy i niskich krzaków, ale czarną roślinnością. Wygląda, jakby wszystko strawiły płomienie. Pogorzelisko. Ale to tylko takie wrażenie. Z rzadka mija nas jakiś pojazd. Czasami przy drodze grzebie w ziemi stadko nandu.
Wreszcie zmienia się krajobraz za oknem. Dojeżdżamy do skraju płaskowyżu. Droga długimi, łagodnymi serpentynami spływa na dno szerokiej doliny, po którym wije się srebrna nitka rzeki wypływającej z wielkiego, szmaragdowego jeziora - Lago Argentino. Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i będziemy u celu naszej dzisiejszej podróży.
Zbliżamy się do brzegu jeziora. Naszą uwagę przykuwa wielki, biały obiekt stojący na wodzie wiele kilometrów od nas. Sięgam po lornetkę. Aż trudno uwierzyć w obraz powiększony przez szkła - to góra lodowa!
Na kilka kilometrów przed miastem kontrola drogowa. Budynek przypominający przejście graniczne. Wszystkie samochody muszą się zatrzymać przy umundurowanych policjantach. Podajemy dokumenty. Urzędnik zapisuje dane w zeszycie, pyta się skąd jedziemy. Wszystko uprzejmie i z uśmiechem. Nie bardzo wiemy, po co ta kontrola. Prawie jak na przejściu granicznym. Co kraj to obyczaj! Przypomina to trochę jeżdżenie po Rosji, gdzie spotyka się podobne kontrole – GAI. Tylko że tutaj nikt nie oczekuje suwenirów, a w Rosji są mile widziane. Nie masz suwenira – nie jedziesz. Może to być nawet paczka „kanfietek”. A tutaj tylko kontrola dokumentów, nawet bez wysiadania z samochodu i przeszukiwania bagażu. Na koniec pada - Muchos gracias caballeros! i ruszamy dalej.
Na wyczucie kierujemy się w kierunku centrum miasta. Szerokie, wyasfaltowane ulice prowadzą pomiędzy zabudowania. W pewnym momencie zauważamy po lewej szeroki wjazd na kemping. Kierujemy się tam. Niezbyt okazały, kryty blachą falistą murowany budynek przy samym wjeździe, pełni rolę recepcji, restauracji i sklepu. Wchodzę do środka. Właściciel wstaje od stołu, do którego akurat zasiadł z rodziną. Z pewnymi trudnościami komunikujemy się. Dostajemy miejsce na kempingu. Na miejscu jest gorący prysznic i woda. Na tyłach budynku. Prąd przy każdym miejscu postojowym. Ustawiamy się na wskazanym poletku.
Dzisiaj znowu śpimy w samochodzie. Ciekawie rozglądamy się dookoła. Każde miejsce odgrodzone jest metrowym, niepielęgnowanym żywopłotem. W rogu stoi zdezelowany stolik. Sklejkowy, popękany blat odpada od wkopanego pionowo kołka pełniącego rolę nogi. W przeciwnym rogu na długiej żerdzi przymocowana jest lampa oświetlająca nasze miejsce. Mamy też sąsiadów. Na poletku po lewej stoi namiot, a obok niego zaparkowany MG, kabriolet z lat trzydziestych na brytyjskich rejestracjach! Granatowy, lekko przykurzony lakier i lśniące chromy pysznią się dumnie. Na masce naklejona jest angielska flaga i napis The Wanderer. Całości dopełniają szprychowe koła. Obok samochodu na rozkładanym krześle siedzi gentleman i czyta książkę, a jego żona pisze na laptopie. Po drugiej stronie naszymi sąsiadami jest para Holendrów. Oni dojechali tutaj na starej, klimatycznej Toyocie Land Cruiser, podobnej trochę do starych Jeepów i Land Roverów. Dalej Niemcy, mieszkający w olbrzymim nowoczesnym Unimogu Camperze, przygotowanym na wielkie wyprawy. Trochę nie pasują do tego towarzystwa. I też trzymają się na na uboczu. Naprzeciwko rozbiła się jakaś para podróżująca jaskrawo żółtym Land Roverem Defenderem 110 z białym dachem. Szczerze mówiąc, to my naszym białym Nissanem też jesteśmy jakby trochę z innej bajki, tak jak ci Niemcy. Wojtek, po raz chyba setny, wzdycha do swojej "landrynki", która podróżuje sobie zamknięta w kontenerze, w towarzystwie pontonu, gdzieś po niegościnnych, chilijskich wodach.
- Gdybym miał tu swojego Defa nie musielibyśmy spać w tym pieprzonym Nissanie! I jak fajnie by się podróżowało! Popatrz na tych Anglików - ci to podróżują z klasą! Nawet Holendrzy, chociaż jadą Toyotą...
Też wolałbym podróżować Land Roverem, ale gdyby tutaj już był Wojtka Land Rover, to ja płynąłbym na pontonie, a on jechałby w kierunku Ushuaia, więc nie ma tego złego...
Idziemy po wodę do recepcji, bo pić się nam chce okrutnie.
- Kup colę - radzi Wojtek.
- Agua, una botilla, por favor. - proszę kaleką hiszpańszczyzną.
- Solo agua? No cerveza?! - Tylko woda? Nie piwo?! - dziwi się gospodarz.
- Solo agua. - odpowiadam, pamiętając ceny w Torres del Paine, a podobno Calafate jest wyjątkowo drogim miejscem.
- A ile kosztuje piwo? - zainteresował się Wojtek.
- Cerveza, precio? - pytam.
Gospodarz odpowiedział, ale nie zrozumiałem. Proszę, żeby napisał. Na kalkulatorze wystukuje sześćdziesiąt pesos.
Bierzemy dwa! Szybko decydujemy się, bo wychodzi nam, że butelka to ok 5 zł.
- Posible americano dolar? - pytam.
- Si, si!
Dajemy banknot dziesięciodolarowy i resztę dostajemy w argentyńskiej walucie.
- Może weźmiemy od razu po jeszcze jednej butelce? - martwi się Wojtek.
Gospodarz wyciąga z lodówki dwie, wielkie, litrowe butelki piwa Quilmes. Nigdy nie widziałem, żeby piwo sprzedawano w tak wielkich butlach! Raczej nie będziemy musieli brać drugiego piwa. Na pewno nie ja, bo nie dojdę do biwaku!
Skończyliśmy piwo i włączył się nam „szwędacz” - idziemy na miasto, pozwiedzać.
Centrum Calafate to szeroka ulica, po dwa pasy ruchu w każdym kierunku, przedzielone pasem zieleni. Wzdłuż ulicy, po obu stronach, gęsto rozłożyły się ekskluzywne sklepy, agencje podróży, restauracje i kawiarnie. Po ulicach, w obu kierunkach snuje się gęsty tłum turystów. Od razu nadajemy ulicy własną nazwę: Krupówki! Zatrzymujemy się przy witrynach biur podróży. Trzeba zaplanować jutrzejszy dzień. Wszystkie mają ten sam zestaw wycieczek do zaproponowania. Najciekawszy, bez konieczności kupowania dodatkowego wyposażenia wydaje się być wyjazd na lodowiec Perito Moreno. Wchodzimy na lody do dużej cukierni. Powoli snujemy się po ulicy. Wkrótce dochodzimy do końca sklepów, chociaż ulica ciągnie się dalej. Znaczy się - ma potencjał. Przechodzimy na drugą stronę ulicy i wracamy, dalej rozglądając się po witrynach. W połowie ulicy króluje wielki budynek. Casino - wyjaśnia nam jego funkcję kolorowy napis na fasadzie. Na końcu ulicy przycupnął skromny, niski budynek kościoła, bardziej przypominający jakąś prowizorkę. Wnętrze ascetycznie urządzone. Pod ścianą stoją dwa, naturalnej wielkości pomniki odlane w brązie. Jeden przedstawia księdza z rowerem, drugi alpinistę przepasanego liną ze staromodnym czekanem w dłoni. Spod kołnierza kurtki wystaje mu koloratka. Z opisów wynika, że alpinista to włoski misjonarz, który zasłużył się wieloma odkryciami geograficznymi. Ksiądz z rowerem dbał o wychowanie w wierze z rzadka rozsianych mieszkańców okolicznych estancii.
Wracając na nasz kemping zachodzimy do położonego w bocznej uliczce hostelu. Parking i pole namiotowe przed nim są zatłoczone. Kusi nas, żeby następną noc spędzić już w pokoju i wyspać się w łóżkach. Okazuje się, że są wolne miejsca. Ceny też są przystępne. Oglądamy pokój. Dwa piętrowe łóżka zajmują ponad połowę powierzchni. Do dyspozycji mamy kuchnię z jadalnią. Od razu robimy rezerwację na następny dzień. Mówiący po angielsku recepcjonista jest bardzo komunikatywny. Radzi nam, żebyśmy swoim samochodem pojechali na lodowiec Perito Moreno. Można dojechać prawie do samego lodowca. Do parku narodowego Los Glaciares* jest 80 km. Cały czas prosto, "Krupówkami", potem będzie rozwidlenie. Mamy jechać na lewo. I to wszystko. Cena za wjazd nie jest wygórowana. Kilka dolarów od osoby.
A więc nasz plan na jutro jest ustalony. Jedziemy na lodowiec Perito Moreno. Potem nocleg w hostelu i następnego dnia jedziemy do El Chalten - innego miejsca polecanego w przewodnikach, jako bazy wypadowej na Mount Fitz Roy.
Na kempingu przygotowujemy kolację i po zmroku kładziemy się spać. Tylko że zmrok zapada tutaj dopiero o 23!

29.01
Pobudka dosyć późno. Sąsiedzi rozpoczęli dzień nieco wcześniej. Nikogo już nie ma koło nas. Spokojnie zwijamy biwak. Po śniadaniu zbieramy się do drogi. Bez trudu znajdujemy wyjazd z miasta. Słońce praży coraz mocniej. Po pół godzinie jazdy dobrze utrzymaną drogą dojeżdżamy do rozwidlenia dróg. Stosownie do zaleceń recepcjonisty skręcamy na lewo. Kawałek dalej odnajdują się nasi sąsiedzi z biwaku - na poboczu stoi stare, granatowe MG. Samochód ma podniesioną lewą połowę maski. Budzi się w nas podróżnicza solidarność. Zjeżdżamy na pobocze, lecz to chyba nic poważnego, bo Anglik macha ręką w geście podziękowania i krzyczy: It's all right! Thank You!
Wkrótce za zakrętem ukazuje się malowniczo położona estancia. Zajeżdżamy na parking. Wyłożona kamieniami, z wmurowanymi pomiędzy nie drewnianymi belkami, ścieżka schodzi łagodnie ku rozłożystemu, parterowemu budynkowi ze spadzistym dachem. Wnętrze wygodnie urządzone. Wielkie wygodne fotele stoją w pobliżu kamiennego kominka. Siadamy przy nim. Zza wysokiego baru wyłożonego ciemnym drewnem wychodzi ubrany w białą koszulę barman. Bierzemy po zimnej coli. Panoramiczne okna rozświetlają zastawioną stolikami, pustą w tej chwili, gustownie urządzoną główną salę restauracji. Z okien rozciąga się widok na lśniące odbitymi promieniami słońca szmaragdowe wody jeziora. Zamawiamy jeszcze kawę. Całkiem przyjemne miejsce! Po półgodzinnej przerwie ruszamy dalej. Parę kilometrów dalej dojeżdżamy do wjazdu do Parku, płacimy myto. Teraz droga wije się wzdłuż brzegu jeziora Argentina. Każdy zakręt odsłania coraz ciekawsze widoki.
Po trzydziestu kilometrach zaczyna się szutrówka. Zza łuku wyłania się wspaniały widok na lodowiec, szeroką doliną spływający do jeziora. O jego ogromie przekonujemy się dopiero patrząc na płynący u jego podstawy statek wycieczkowy. Wygląda jak miniaturowy modelik zrobiony z plastiku.
Znacznie już gorszą drogą dojeżdżamy do parkingu, gdzie porzucamy nasz samochód. Dalej można jechać tylko publicznym, bezpłatnym transportem. Akurat podjechał bus. Wsiadamy z grupą innych turystów. Kilka minut jazdy krętą drogą, która kończy się małym placykiem w pobliżu tarasów widokowych. Nic dziwnego, że parkingi urządzone są poniżej. Widok jaki rozpościera się poniżej zapiera dech w piersiach. Po raz pierwszy widzę coś takiego. Czoło lodowca ma wysokość kilkudziesięciu metrów. Jak zastygnięta rzeka kilkukilometrowej szerokości spływa z gór do wody jeziora Argentina. Wąski przesmyk pomiędzy główną taflą wody, a dużo mniejszą zatoką został całkowicie przegrodzony białym jęzorem sprasowanego śniegu i lodu, wspierając się o brzeg po naszej stronie. Podobno dzieje się tak raz na cztery lata. Woda w odnodze, do której spływa kilka mniejszych rzek, stopniowo podnosi się i w końcu z wielkim hukiem, wyrzucając wielkie kawały lodowca w górę, przebija zaporę. Ten fragment wielkiego spektaklu przyrody znamy tylko z opisów i zdjęć, bo przy nas nic takiego się nie dzieje. Nie znaczy to jednak, że lodowiec zachowuje się jak kostka lodu w szklance z drinkiem! Lodowiec żyje! Co chwilę odrywają się od niego drobne kawałki lodu. Co parę minut słychać głośny huk pękającego lodu, przypominający wystrzał armatni. Co kilkadziesiąt minut wali się w dół wielka bryła lodu, podnosząc wysoką falę, która rozchodzi się wielkim wachlarzem wokół. Dopiero po kilku minutach dociera do nas. Oderwane od lodowca bryły prawie całkowicie znikają po wodą. Jak wielkie musiały być więc fale wywołane prawdziwymi górami lodowymi dryfującymi powoli po powierzchni jeziora, pomiędzy którymi lawiruje statek z turystami?! Niektóre góry są dużo większe od niego! Załoga przezornie nie podpływa do samego czoła lodowca. Wiatr wiejący znad lodu przynosi znacznie chłodniejsze powietrze, które faluje niemalże jak nad pustynnym piaskiem rozgrzanym upalnym skwarem. W świetle słońca widać jak wiele kolorów może mieć lód. Od niemalże granatowego, poprzez wszelkie odcienie niebieskiego i błękitu, biały, szary, różowy, po seledynowy a nawet ciemną, butelkową zieleń starego, sprasowanego lodu. Ponadto czoło lodowca porysowane jest czarnymi kreskami osadów, przypominających warstwy tiramisu. Powierzchnia zryta jest zębiskami popękanego lodu. Jakby jakiś olbrzym wziął gigantyczny kilof i potłukł jego powierzchnię na całej, wielokilometrowej powierzchni. Urzeczeni spektaklem przyrody wpatrujemy się w czoło lodowca, wypatrując spękań, które uwolnią kolejną górę lodową. Lornetka przybliża odległe połacie olśniewająco białego lodu...
Wracamy do samochodu. Na parkingu zauważamy znajome MG. Jednak dojechał! Robię parę zdjęć i po chwili jedziemy naszym poczciwym Nissanem.
W Calafate logujemy się w hostelu. Zjadamy obiadokolację. Menu niezbyt wykwintne: gotowana fasola z puszki i chleb. Do tego jedno avocado, zastępujące masło i chilijska herbata. Po posiłku wychodzimy jeszcze połazić po Krupówkach. Dochodzimy do parku odgrodzonego od ulicy niskim murkiem. Na ławkach dużo hałaśliwej młodzieży. Zawracamy w kierunku centrum. Naszą uwagę zwraca fajnie wyglądający i mocno oblegany pub „Casablanca”. Zajmujemy miejsca przy stoliku pod oknem wychodzącym ulicę. Na ścianach wisi parę plakatów z Bogartem i Audrey Hepburn. Poza tym nie ma tutaj atmosfery, jakiej można by się spodziewać po nazwie lokalu. Kelnerki poruszają się jak śnięte ryby, zupełnie wyprane z południowoamerykańskiego temperamentu. Ledwo nas zauważają. Na zamówionego Quilmesa przychodzi nam czekać blisko pół godziny. Nie ryzykujemy zamawiania następnej butelki, bo przyszłoby nam pewnie czekać do północy. Płacimy za trunki, nie zostawiając tym razem napiwku i wychodzimy na zewnątrz. Powoli wracamy na naszą kwaterę.
Przed zmrokiem kładziemy się spać. Długo nie możemy zasnąć, bo po położonej w pobliżu głównej ulicy lokalni miłośnicy motoryzacji wypróbowują swoje pojazdy pozbawione tłumików...
* Park Narodowy Los Glaciares, Parque Nacional Los Glaciares, Park Lodowców – park narodowy w argentyńskiej części Patagonii (prowincja Santa Cruz), o powierzchni 4459 km².
W obrębie parku znajdują się trzy duże lodowce (Perito Moreno, Upsala, Viedma) i wiele mniejszych, częściowo także dwa duże jeziora polodowcowe (Argentino i Viedma). Najwyższymi szczytami parku są Fitz Roy (3375 m n.p.m.) i Cerro Torre (3133 m n.p.m.).
Na terenie parku znajduje się największy (poza strefami polarnymi) lądolód na Ziemi - Południowy Lądolód Patagoński (Campos de Hielo Patagonico Sur). Zajmuje on 25% powierzchni parku.
Park narodowy stanowi dużą atrakcję turystyczną, przyciągającą m.in. alpinistów i turystów górskich. Punktem wypadowym jest miejscowość El Calafate nad jeziorem Argentino. Tylko północna część parku jest dostępna dla ruchu turystycznego, reszta to ścisły rezerwat.
Z Los Glaciares sąsiaduje park narodowy Torres del Paine położony na terytorium Chile.
Park Narodowy Los Glaciares został w 1982 roku wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. źródło: Wikipedia



RUTA QUARENTA (II)

26.01
Rano jemy obfite śniadanie, regulujemy rachunek i opuszczamy Hotel Rubens. Szybko dojeżdżamy do Puerto Natales. Miejscowość zabudowana jest niskimi budynkami nasuwającymi na myśl jedno skojarzenie: prowizorka. Niektóre mają nieco bardziej zadbane fasady. Chcemy zrobić zakupy, bo przewodnik Lonely Planet ostrzega, że ceny w Torres del Paine są co najmniej dwa razy wyższe. Po przejściu kilku skrzyżowań natrafiamy na sklep spożywczy. Kupujemy kilka puszek z czerwoną fasolą, z fasolą i czymś tam, tuńczyka, pieczywo. Odnosimy zakupy do samochodu i ponieważ mamy jeszcze trochę czasu, idziemy zwiedzać miasteczko, wyraźnie nastawione na obsługę turystów. Pełno tu agencji oferujących rejsy wycieczkowe, trekkingi, wyjazdy do El Calafate w Argentynie, wycieczki konne. Dużo też jest sklepów ze sprzętem turystycznym i biwakowym. Takie nasze Zakopane, ale zdecydowanie mniej zatłoczone. Jedynym ciekawym budynkiem jest biały kościół.
Przed wyjazdem siadamy jeszcze na kawę w lokalnej knajpce uczęszczanej głównie przez mieszkańców miasteczka. Starsza kobieta podaje nam filiżanki wypełnione wrzątkiem i kawę rozpuszczalną w... cukierniczce. Kawa jest kiepska, chyba najtańszy sort. Nie smakuje to najlepiej, ale wypijamy i asfaltową drogą nad zatoką ruszamy do Torres del Paine. Po około dwudziestu kilometrach porządna droga nagle kończy się i zaczyna się kamienista szutrówka. Stajemy na chwilę, żeby przepakować bagaże z bagażnika na tylne siedzenie, bo po wczorajszej podróży zauważyliśmy że kufer jest nieszczelny i wszystko pokryte było grubą warstwą kurzu. Z naprzeciwka nadjeżdża karetka na sygnale. Wstęga kurzu ciągnie się za nią jak dym. Gdy przejeżdża koło nas drobne kamienie bębnią w blachę drzwi Nissana. Gdy opada kurz wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Wkrótce mijamy wrak samochodu terenowego, który sądząc po uszkodzeniach, dachował. Stoi co prawda na kołach, ale ma pogięte drzwi i dach oraz powybijane szyby. Zapewne ofiary tego wypadku pojechały przed chwilą karetką. Godzinę później docieramy do szutrowego, dużego skrzyżowania. Drogowskazy informują nas, że jak pojedziemy w prawo, to dotrzemy do Calafate, czyli do Argentyny. Drogowskaz w lewo kieruje nas do Torres del Paine. A przed nami jest najprawdziwsze rondo, na środku którego mieszkańcy postawili pomnik przedstawiający stojącego na tylnych nogach konia z rozwianą grzywą...
Skręcamy w lewo.
Krajobraz zmienia się coraz bardziej. W oddali bielą się zaśnieżone szczyty gór. Wśród nich wyróżniają się charakterystyczne szczyty Torres del Paine. Przy drodze pasą się lamy! Tutaj nazywa się je guanaco. Zatrzymujemy się przy nich i próbuję zrobić zdjęcia. Nie poszło mi tak łatwo, jak z nandu. Guanaco nie pozwalają się zbliżyć na satysfakcjonującą mnie odległość i po dziesięciu minutach podchodów poddaję się. Robię kilka zdjęć z większej odległości i wracam do samochodu, gdzie Wojtek nie kryje wesołości spowodowanej moim nieudolnym bezkrwawym polowaniem. Kilkanaście kilometrów dalej, za zakrętem ukrytym pomiędzy wzgórzami otwiera się widok na jezioro z lazurową wodą. A na jego brzegu, tuż przy drodze, pasie się kolejne stado guanaco! Tym razem już bez problemu uwieczniam zwierzaki w pamięci aparatu fotograficznego.
Po przeszło 100 km podróży z Puerto Natales docieramy do bram parku Torres del Paine. Kolejne opłaty. Tym razem po 15000 od głowy, czyli po około 35 USD. Drogo! Konsultujemy się z mapą, bo w tym miejscu szlak się rozwidla. My chcemy dotrzeć do Campo Torres, skąd jest najlepsze miejsce do wyjścia do Torres del Paine. Przejeżdżamy przez nie wzbudzający wielkiego zaufania mostek wiszący, spinający strome brzegi. Pod mostem szybki nurt wody burzy się wirami spowodowanymi przez skryte pod wodą kamienie. Mostek jest tak wąski, że nasz Nissan ledwie mieści się na nim. Siedem kilometrów dalej docieramy do doliny. Dolina zabudowana jest kilkunastoma, rozrzuconymi po okolicy budynkami. Pomiędzy nimi widać rozbite namioty, pasące się konie, kilka parkingów. Podjeżdżamy pod największy kompleks budynków, ale nawet nie wchodząc do środka zawracamy. Hotel pięciogwiazdkowy z pewnością nie jest na nasze kieszenie. Później okazało się, że mieliśmy rację, bo pokój kosztuje tam około 400 USD, a piwo w barze 10 USD... Podjeżdżamy do budynku przypominającego z wyglądu schronisko, ukrytego trochę na uboczu. Są wolne miejsca. Po 40 USD za łóżko w pokoju wieloosobowym! Tańszą alternatywą jest kemping, gdzie pobyt wychodzi ok 8 USD na głowę, z dostępem do toalet, gorącym prysznicem i drewnem na ognisko. Co prawda nie mamy namiotów, ale mamy Nissana i decydujemy się na spanie w samochodzie. Moglibyśmy wynająć namiot, ale wolimy już spać w samochodzie na rozkładanych siedzeniach, niż na podłodze namiotu, bez karimaty.
Wynajdujemy dogodne miejsce pod drzewami i zakładamy tam nasz obóz. Odpalam maszynkę benzynową i gotuję po porcji fasoli z mięsem. Parzę też herbatę. Przy posiłku układamy plan na następny dzień. Jutro ruszamy w góry.

RUTA QUARENTA (I)

RUTA QUARENTA

Szybkie przepakowanie w hotelu - część rzeczy zostawiamy na miejscu, bo nie ma sensu wozić ich ze sobą. Z całą pewnością w Andach nie będę potrzebował map Admiralicji, locji, przewodników żeglarskich, ubrań sztormowych. Z właścicielem hoteliku załatwiamy jeszcze rezerwację pokoju na późniejszy termin. Na szczęście udaje się nam jeszcze załatwić transfer opłaty za hotel na późniejszy termin – mieliśmy opłacony cały tydzień z góry.
Ruszamy w drogę. Rozwijam mapę i prowadzę Wojtka ulicami Punta Arenas. Nie jest to skomplikowane, bo po paru dniach włóczenia się po ulicach miasta poznaliśmy zasady ruchu. Wszystkie ulice są jednokierunkowe. Po drodze zajeżdżamy na przystań promową zrobić rezerwację do Porvenir w związku z uruchomieniem planu awaryjnego - "Lądową trasą Punta Arenas - Ushuaia". Wchodzę do pomalowanego na niebiesko baraku z blachy falistej, w którym już czeka kilka osób. Większość to pasażerowie pokładowi kryjący się przed ostrym słońcem. Znalazł się też jeden motocyklista w skórzanym ubraniu. Pomarańczowy KTM na niemieckich numerach obładowany bagażami stojący przed wejściem do baraku z pewnością należy do niego. Poza pasażerami, w środku nie ma nikogo z obsługi. Rozglądam się wokół. W gablocie na ścianie wisi plakat z podanym rozkładem jazdy promów. Jest nawet zdjęcie promu Pionerotego samego, który z opuszczoną rampą właśnie czeka na załadunek. Okazuje się, że nie ma połączenia z Porvenir w poniedziałki, a w pozostałe dni, raz jest rano, innym razem o piętnastej. Nie ma w tym jakiegoś klucza, według którego można sobie wyliczyć kiedy będzie rejs w ciągu najbliższych kilku tygodni. Rozkład jazdy nie obejmuje dwunastego lutego, kiedy to mamy zamiar wyruszyć w drogę. Pod ścianą z oknami wychodzącymi na przystań ustawione są drewniane ławki. Krótszą ścianę na prawo od wejścia zajmuje kontuar. Całkiem pusty. Wygląda na to, że nie ma tu stałej obsługi. No bo i po co? Przecież prom jest tylko raz dziennie. Ot i całe biuro. Tutaj wiedzą jak ciąć koszty! Żadnych fanaberii w postaci klimatyzacji, komputerów dla pracowników którzy używają ich do czatów na Gadu-Gadu, znudzonych sekretarek, potrzebnych jeszcze mniej niż komputery, telewizorów, miękkich kanap czy toalet. Ascetycznie, żeby nie powiedzieć prymitywnie urządzona poczekalnia przypomina zapyziały dworzec PKP gdzieś w zapomnianej wiosce w Polsce, z którego ostatni pociąg odszedł wraz z zakończeniem ery dużego Fiata i Syreny, a nawet tory zdążyli ukraść na złom. Założę się, że farba, którą pokryty jest barak to ta sama, którą pomalowane są burty Pionero. Na kwadrans przed odpłynięciem promu do biura wtacza się ubrana w mundur marynarski matrona. Razem z nią wchodzi jeszcze dwóch gości, ale to ona gra tu główną rolę. Emancypacja! Wejście pochodu wywołuje ruch wśród obeznanych z procedurą podróżnych. Ustawiamy się grzecznie w kolejce. Jednej, bo panowie to tylko pomagierzy. Trochę się zagapiłem, ale udało mi się wcisnąć w środek ogonka. Nie ma to wielkiego znaczenia, bo sprzedaż biletów przebiega bardzo sprawnie i już po kilku minutach proszę o zrobienie rezerwacji na 12.02. Po angielsku. No i są pierwsze schody, bo senora nie zna angielskiego. Próbuję więc łamanym hiszpańskim:
- Yo necesito para reservado barca para Porvenir. Uno vehículo y una bota y dos hombres. Para uno dos... - tutaj się zaciąłem. Jak jest do cholery "luty" po hiszpańsku??? Zabieram jej długopis i kończę kwestię pisemnie.
Matrona wyraźnie przeceniła moje umiejętności językowe, bo zalała mnie potokiem słów, z których praktycznie nic nie rozumiem. Mój Boże! Czy ci południowcy zawsze muszą tyle gadać?!
- Yo no habla mucho Español. - wygłaszam wyuczoną kwestię, co znaczy, że nie dogada się ze mną w mowie Cervantes'a.
Tym razem powoli powtarza, że reservado robi się tres ciente metros stąd, po lewej stronie. A w każdym razie tyle zrozumiałem.
- Muchos gracias!
Wołam Wojtka, który dalej czeka w samochodzie i idę do wskazanego biura. Tres ciente metros to mogę się przejść z buta. Odnajduję budynek, ale drzwi są zamknięte. Szarpię się z nimi przez chwilę. Z pomocą przychodzi jakiś mężczyzna, który przez szybę obserwuje moje zmagania. Na migi daje znać, żebym pchnął drzwi, zamiast je ciągnąć. Chyba się zaczerwieniłem aż po same uszy. Napieram ramieniem, bo drzwi nie chodzą najlżej. Uff! Udało się! Tym razem biuro ma ze smakiem dobrane meble, miękko wyściełane fotele i kilka atrakcyjnych sekretarek uzbrojonych w komputery. Jedno tylko jest niezmienne – liczyć mogę tylko na mój ubogi hiszpański.
- Yo necesito para reservado barca para Porvenir. Uno vehículo y una bota y dos hombres. Para uno dos... Febrero. - dukam wyuczoną kwestię. Na szczęście na kalendarzu ściennym wiszącym naprzeciw mnie kartka otwarta jest już na lutym! O dziwo, rozumieją mnie, nawet bez specjalnego problemu. Viva Chile! Jedna dziewczyna wpisuje dane do komputera, włącznie z danymi z paszportów i daje mi do sprawdzenia, czy nie ma gdzieś błędu. Po chwili mam już rezerwację na dwunastego lutego, na 14.30. Koszt - 127 USD za cały zestaw: samochód, przyczepę, łódkę y dos caballeros. Oczywiście w jedną stronę. Rejs przez Cieśninę Magellana potrwa około dwóch godzin. Uff! Kolejny drobny kroczek naprzód.
Wracam do Nissana, który stoi zaparkowany koło dużego kutra torpedowego zamienionego w pomnik. Tylko tam było trochę cienia. Ruszamy na wschód drogą wzdłuż wybrzeża. Wjeżdżamy na wzgórza górujące nad przedmieściami Punta Arenas. Na prawo, w głąb wód Cieśniny Magellana, wcina się skalisty półwysep, nad którym piętrzą się instalacje do przepompowywania ropy naftowej. Na beczkach stoi zacumowany ogromny tankowiec. Dwupasmówka kończy się wkrótce. Mijamy zjazd na lotnisko. Pierwszy punkt na naszej zaplanowanej trasie turystycznej to zatoka Otway i kolonia pingwinów. Według mapy mamy tylko 50-60 km. Cieszymy się, bo droga jest idealna. Kilkaset metrów za zjazdem na lotnisko drogowskaz Pinguemos każe nam zjechać z szosy na szeroką szutrówkę. W oczy rzuca się coś, co ma nam towarzyszyć przez całą podróż przez Chile i Argentynę - płoty. Tysiące kilometrów płotów, ciągnących się nieprzerwanie po obu stronach drogi, nieważne, czy jest to szutrowy szlak, czy autostrada.
Podwozie samochodu torturowane jest gradem drobnych kamieni wyrzucanych spod kół. Co pewien czas głośny huk oznajmia, że właśnie trafił następny kamień, większy niż pozostałe. Po 20 kilometrach jazdy szutrem, zostawiając za sobą długi i gęsty ogon kurzu, wyglądającego jakby to był dym spod maski, dojeżdżamy do miejsca, gdzie po środku niczego stoi żelazna hala, a obok niej zbiorowisko starych samochodów w różnym stopniu kompletacji i rozkładu. Na kratownicowej wieży wywindowany jest stary NSU Prinze. Museo Autos Clásicos Mona Rica. Zostawiamy sobie to miejsce na potem i jedziemy dalej, do pingwinów. Co pewien czas z naprzeciwka pojawia się chmura kurzu - jakiś pojazd. Zamykamy wtedy szyby i przełączamy wentylację na obieg wewnętrzny. Zwalniamy też mijając samochód, ale auta z naprzeciwka nie zawsze robią to samo i wtedy w drzwi walą kamienie. Dostaje się też szybom, ale na szczęście nie na tyle mocno, żeby pękła któraś z nich. Po pół godzinie docieramy do baraku, przy którym pobierane jest myto za wjazd na teren parku krajobrazowego Otway. Uiszczamy opłatę, liczoną od głowy. Ruszamy dalej. Przed nami rośnie wielka, płaska góra. Jest w niej coś dziwnego. No tak! To jest hałda kopalniana. Droga dużym łukiem omija to miejsce, jakby było zakazane. Nagle po prawej dostrzegam duże ptaki, wyglądające jak strusie. Zatrzymujemy się przy nich i wyskakuję z aparatem, żeby zrobić kilka portretów. Niestety ptaszyska nie chcą kolaborować i uciekają przede mną w kierunku hałdy. Teren jest jednak pofałdowany, pełen wykrotów, kamieni i zapadlisk spowodowanych ulewnymi deszczami. Na szczęście „strusiom” nie chce się biegać, więc wreszcie udaje się zrobić kilka zdjęć. Wojtek też pstryknął parę fotek, bo ptaki rozdzieliły się i kilka ruszyło w stronę samochodu stojącego na drodze. Przebiegły przez szutrówkę, wspięły się na porośnięty krzaczastą trawą pagórek i stamtąd obserwują moje fotosafari. Wracam do Nissana. Przewodnik Lonely Planet mówi, że te ptaki, to nandu. Nie wiem, czym się nandu różni od strusia, bo wyglądają identycznie i oba to nieloty, tylko południowoamerykański model jest trochę mniejszy. Chyba, że spotkaliśmy wycieczkę szkolną i to tłumaczyłoby rozmiar osobników. Kiedy ja zajmuję się się przeglądaniem książki, Wojtek wrzuca jedynkę. Po kilkunastu minutach pojawia się się błyszcząca tafla zatoki. Droga skręca ostrym łukiem w lewo. Za plecami zostawiamy hałdę i długie molo wychodzące daleko w wodę. Daleko na horyzoncie pojawia się punkt. Powoli rośnie. Wkrótce udaje się rozróżnić szczegóły. Dojeżdżamy do bramy przy której obowiązkowo łopocze na maszcie flaga chilijska i obok niej symbol Patagonii. Sto metrów dalej na skraju zatoki stoją dwa baraki. Droga kończy się tutaj. Parkujemy się koło busa, z którego wysypała się już grupa Japończyków. Jeden z baraków pełni funkcję kasy biletowej. W tym samym budynku jest sklep z pamiątkami, a sąsiedni baraczek udaje restaurację. Uiszczamy opłatę za wstęp do kolonii Otway i ruszamy ogrodzoną ścieżką, tym razem już na piechotę.
Para Japończyków, uzbrojona w Canon'y z obiektywami wielkimi jak lufy armatnie Yamato zatrzymuje się co kilkadziesiąt metrów i robi zdjęcia. Jesteśmy pełni podziwu dla ich spostrzegawczości oraz sprzętu, bo my nigdzie nie widzimy najmniejszego śladu pingwina! Zawodowcy, ani chybi! Trzeba trzymać się za nimi, bo z pewnością dzięki nim spotkamy wreszcie pingwiny, do których tak wytrwale dążymy. Po chwili okazuje się, że Japończycy fotografują wszystkie napotkane po drodze tablice informacyjne! Zmieniamy nasze zdanie na temat zawodowstwa naszych "przewodników" i przestajemy ich śledzić. I dobrze, bo koło pary zwierzaków ubranych elegancko w czarne fraki jak na premierę Aidy w Metropolitan Opera, grzebiącej się w ziemi, przedstawiciele kraju Kwitnącej Wiśni przebiegli w tempie ekspresu Nagasaki - Tokio. Nawet pingwiny są zdziwione takim bezczelnym brakiem zainteresowania ze strony skośnookich turystów. Nam na szczęście udało się wyhamować i urządzamy pingwinom sesję fotograficzną niczym Claudii Schiffer. Sto metrów dalej zauważamy trzy inne pingwiny idące gęsiego. Za chwilę ścieżką wydeptaną przez pingwinie pokolenia tak bardzo, że przekształciła się już praktycznie w tunel, maszeruje następny czarno-biały osobnik. Zauważamy coraz więcej nor, w których siedzą dorosłe i młode osobniki. Młode już praktycznie nie ustępują wzrostem dorosłym . Można je odróżnić po tym, że młode są ubarwione na szaro i pokryte puchem, a dorosłe mają pióra w kolorach czarnym i białym.
"Ludzką" ścieżką docieramy do wiaty na skraju plaży, urządzonej jak bunkier na Wale Atlantyckim. W stronę plaży skierowane są tylko wąskie szczeliny obserwacyjne, na tyle duże że można przez nie wystawić aparat fotograficzny. A na kamienistej plaży, nie przejmując się wcale wrzawą robioną przez stado Japończyków, plażuje się cała pingwinia kolonia. Jedne czyszczą sobie pióra, inne pływają różnymi stylami, nawet grzbietowym, oddają się sobie znanym zajęciom w wodzie i na lądzie. Co pewien czas przybywa kolejna para przychodząca ścieżką z lądu albo ubywa parę zwierzaków w kierunku kolonii. Przy wiacie stoi tablica informacyjna, z której dowiadujemy się nieco więcej o pingwinach:
Pingwinia kolonia liczy około 10 tysięcy osobników. Pingwiny Magellana przez dwie nawet do piętnastu godzin dziennie spędzają w wodzie na polowaniu. Na polowanie wybierają się rano lub popołudniem. Nurkują średnio na 14 – 15 metrów, ale potrafią osiągnąć nawet 78. Pływają z prędkością 2 m/s. Potrafią zanurzyć się nawet na dwie i pół minuty, ale zwykle nie wstrzymują oddechu na więcej niż minutę. Dorosłe pingwiny ważą od około 4 kilogramów – samice, do przeszło pięciu kilogramów – samce. Młode ważą około 3,5 kilograma. Para wychowuje zwykle dwa młode osobniki. Po około 60 dniach od wylęgnięcia się młodych pingwiny opuszczają kolonię. Wkrótce więc kolonia opustoszeje.
Obowiązkowo robimy serię zdjęć i idziemy dalej. Cały teren jest poprzecinany ścieżkami wydeptanymi przez zwierzaki. Odczekujemy w kolejce do wdrapania się na wieżę widokową, z której nie zauważamy nic, poza tym co widzieliśmy z poziomu ziemi i jak te pingwiny, z których się śmialiśmy dopiero co, gęsiego idziemy do następnej wieży widokowej. A tutaj niespodzianka! Pod gretingami rozłożonymi u podstawy wieży norę wykopała sobie para pingwinów! Między szczebelkami podłogi widać było biało-czarnego dorosłego osobnika i młodszego, ubranego w szczenięcy, szary "garnitur". Między szczebelkami wsuwam aparat fotograficzny i robię zdjęcie. W tym momencie senior rodu atakuje dziobem mojego Olympusa! Przestraszony wyciągam aparat i sprawdzam, czy nic się nie stało. Na szczęście metalowy korpus "mju" wytrzymał atak. Tym razem już z większej odległości robię kilka następnych zdjęć. Inni turyści zainteresowali się moimi operacjami i po chwili wszyscy próbują wetknąć aparaty między szczebelki gretingów, ale nie bardzo im to wychodzi, bo mój aparat ma szczególną konstrukcję, gdzie obiektyw nie wysuwa się na zewnątrz. Jedna Japonka uparła się zrobienie zdjęć pod gretingiem, ale z uwagi na gabaryty jej aparatu nic nie wychodzi ze zdjęć. Małe jest piękne!
Opuszczamy pingwiny, bo robi się coraz później, a my dzisiaj mamy jeszcze ponad 200 kilometrów do przejechania. Chcemy dotrzeć do Puerto Natales, skąd jutro pojechalibyśmy do Parku Narodowego Torres del Paine - obowiązkowego punktu niemal każdej wycieczki do Chile. Torres del Paine jest reklamowane w przewodnikach jako jeden z najładniejszych parków Ameryki Południowej.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w muzeum starych samochodów zauważonym przy drodze. Podjeżdżamy do wielkiego baraku krytego blachą falistą, na którym ktoś pracowicie wielkimi literami wykaligrafował Museo Autos Clásicos Mina Rica. Okazuje się, że zebrane tutaj zostały samochody z lat 1927-1965. Przekrój historii motoryzacji chilijskiej. Wiele z tych samochodów do tej pory jeździ po tutejszych drogach, co tylko wystawia doskonałe świadectwo producentom pojazdów sprzed lat! Drzwi zamknięte są na głucho. Wracamy się już do samochodu, gdy zauważamy, że od pobliskich zabudowań bieży w naszym kierunku kobieta ubrana w kolorowy fartuch. Ani chybi oderwaliśmy ją od domowych obowiązków. Bez zbędnych ceregieli otwiera nam drzwi, kasuje po 5000 pesos i włącza światło i muzykę. Z głośników płyną szlagiery z lat 50 i 60. Błyszczące, eleganckie samochody stoją w kilku rzędach na białym żwirze. Ścieżki dla zwiedzających wylane są z betonu pomalowanego na zielono. Na blaszanych ścianach wiszą reklamy nowych samochodów i trochę starych zdjęć z epoki odpowiadającej wiekowym pojazdom, teraz wybłyszczonym, lśniącym odnowionym lakierem, chociaż noszącym ślady eksploatacji. Najstarsze to Fordy A z 1927 i 1928 r. Co ciekawe, wśród zgromadzonych tutaj samochodów nie ma ani jednego produkcji japońskiej lub koreańskiej: są Chevrolety, Jeepy, Willysy, Dodge, NSU, znalazł się nawet Triumph Spitfire i Lotus, ale ani jednej Toyoty, Nissana, Suzuki czy Daewoo. Kolekcja jest tendencyjna! Co nas najbardziej zastanawia, nie ma tam też ani jednego Land Rovera. Po chwili pocieszamy się, że brak naszej ulubionej marki spod znaku zielonego jaja spowodowany jest tym, że te samochody po prostu są cały czas na chodzie i nie nadają się jeszcze do muzeum.
Pani kustosz siedzi w drewnianym kiosku wewnątrz baraku. Nie ma chyba nadziei na sprzedaż kiepskiej jakości pocztówek. Po dwóch kwadransach kończymy zwiedzanie muzeum. Na zewnątrz robimy jeszcze kilka zdjęć wrakom ciężarówek stojących na ogrodzonym trawniku przed blaszanym budynkiem. Obok stoi też staroświecki dystrybutor Shella.
Wsiadamy do naszego białego Nissana i podnosząc za sobą gęsty tuman kurzu zostawiamy Museo Autos Clásicos Mina Rica za nami. Po dwudziestu kilometrach szutru wyjeżdżamy na betonową drogę biegnącą wzdłuż kamienistego wybrzeża Cieśniny Magellana. Dookoła ciągną się pofalowane pagórkami i poprzecinane drucianymi płotami pastwiska. Z rzadka można zauważyć pojedyncze drzewo. Co pewien czas w płot przerwany jest zamkniętą bramą, przy której ktoś na desce napisał Estancia taka czy inna. Od bramy prowadzi zwykle szutrowa droga niknąca między pagórkami lub na horyzoncie. Ani śladu zabudowań. Na spalonych słońcem pastwiskach, pokrytych rzadkimi kępkami wysuszonej trawy czasami zauważamy parę owiec lub kilka sztuk bydła. Droga jest wprost idealna. Betonowa nawierzchnia jest gładka, bez ani jednej dziury czy uskoku. Nasi drogowcy mogliby się trochę nauczyć od południowoamerykańskich kolegów! Nie przekraczając 100 km/h jedziemy przez Patagonię i słuchamy radia. A właściwie płyt, bo radio straciło zasięg wkrótce po wyjechaniu z zatoki Otway. Podróż umila nam muzyka rosyjskiego zespołu Lube. Wkrótce Wojtkowi nudzi się ta płyta, ale nie mamy nic innego do słuchania. Po trzecim razie wyłącza radio. Od tej pory jedziemy w milczeniu.
Szosa wije się łagodnymi łukami. Z rzadka mija nas jadący z naprzeciw pojazd. Na horyzoncie wyrasta płaska góra. Wygląda niesamowicie. Głęboko wyrzeźbione zbocza spadają pionowymi ścianami do płaskowyżu, na którym łagodną wstęgą kładzie się asfalt szosy. Jesteśmy coraz bliżej tajemniczego wzniesienia. Na jego szczycie dostrzegam cieniutki zarys masztu anteny. Szosa łukiem mija górę. Zostawiamy ją po lewej stronie.
W oddali dostrzegamy jakieś zabudowania. Mijając je zauważamy namalowany na nich napis Restaurant. Wojtek wciska hamulec. Z piskiem opon zatrzymujemy się na drodze. Pora coś zjeść, bo od śniadania nie mieliśmy jeszcze nic w ustach i zaczyna burczeć w brzuchach, a nie wiadomo kiedy będzie następna okazja na jedzenie. Zawracamy i parkujemy koło zdezelowanego Dodge'a, który idealnie pasowałby do kolekcji Mina Rica. Robimy zdjęcia. Koło wjazdu na wysokich masztach łopocą dwie zetlałe flagi. W tym momencie na szutrowy podjazd przybytku wtacza się nowa Toyota Hilux z dwoma plastikowymi beczkami na paczce i wysiada caballero, któremu bardziej pasowałby koń z wysokim, wyłożonym owczą skórą siodłem. No cóż, czasy się zmieniają.
W środku zadziwiająco czysto. Poza dopiero co przybyłym kierowcą jesteśmy jedynymi gośćmi. Z karty dań(!) losujemy jagnięcinę. Zajmujemy miejsca przy stoliku pod oknem wychodzącym na parking, skąd mamy oko na samochód. Po chwili podchodzi do nas szefowa i proponuje cerveza - piwo.
- Gracias señora! No bebidas, solo comer - dziękujemy za propozycję.
Oczekiwanie na posiłek przedłuża się. Szukam szefowej, która przyjmowała zamówienie. W obskurnej kuchni na zapleczu, które przylega do jadalni znajduję kobietę i jej męża. Na wielkiej patelni smażą się kawałki baraniny. Pytają się mnie o coś, ale nic nie rozumiem. Wygląda na to, że przygotowanie posiłku ma się już ku końcowi, więc wycofuję się z przepraszającym uśmiechem.
Po kwadransie na stół wjeżdżają talerze smakowicie pachnącego mięsa z ziemniakami. Do tego dochodzą miseczki z jakimiś sosami. Jagnięcina smakuje wyśmienicie!
Najedzeni komentujemy kuchnię, mlaskamy i wywracamy oczami, żeby pokazać jak nam smakuje. Szefowa jest wyraźnie zadowolona.
Płacimy rachunek.
- Muchos gracias! Muy bueno comer - komplementujemy posiłek na odchodne.
Ruszamy na północ drogą numer 9.
Krajobraz za oknami samochodu zmienia się. Coraz częściej spotykamy pojedyncze drzewa. Wiatry ukształtowały ich korony tak, że wyglądają jak chorągwie na wietrze. Magellan breeze - wiatr wiejący z jednego kierunku przez większą część roku odcisnął swoje znamię na przyrodzie.
Minęła już dziewiąta wieczorem i słońce powoli zaczyna się chylić nad horyzontem. Do Puerto Natales raczej nie dojedziemy przed zmrokiem. Spoglądam na mapę. Jakieś 60 kilometrów przed dzisiejszym celem podróży jest miejscowość oznaczona "Hotel Rubens". Jeśli jest tam rzeczywiście hotel, to zatrzymamy się tam na noc. Po nieznanych drogach lepiej nie jeździć nocą.
Nie przekraczając 120 km/h po pół godzinie dojeżdżamy do rzeczonej miejscowości. A w zasadzie ją przejechaliśmy i trzeba zawracać, bo "miejscowość" składa się tylko z Hotelu Rubens. Za mostem spinającym kamieniste brzegi potoku o szumnej nazwie Rio Rubens znajdujemy szerszy kawałek drogi, na którym bez problemu zawracamy. Między kamieniami na dnie wąwozu srebrzy się woda. Obok mostu, którym przejeżdżamy stoi stary most, wyglądający jakby miał się zaraz zawalić. Parkujemy na żwirowym podjeździe przed starym budynkiem. Wchodzę do środka i w mojej kalekiej hiszpańszczyźnie dogaduję się z obsługą. Pokój ze śniadaniem wychodzi jakieś 30 USD. Oglądam jeszcze pokój - urządzony nad wyraz skromnie: dwa łóżka, jedno krzesło i jeden mały stolik. Przed pokojem stoi solidny sejf, na kółkach. Łazienka w korytarzu. Wszystko jednak czyste, choć czasy świetności minęły z pół wieku temu. Całość przypomina trochę obrazki z filmów o latach dwudziestych. Oglądam zdjęcia zawieszone w restauracji, która pełni również funkcję recepcji. Wszystko się zgadza - hotel pochodzi z drugiej dekady XX wieku i niewiele się tutaj zmieniło od tego czasu. Głównie ubrania gości i pojazdy jakimi podjeżdżają pod budynek. Bierzemy ten pokój. Na dole kupuję jeszcze małą butelkę czerwonego wina, które wypijamy do skromnej kolacji, jaką przygotowujemy sobie w pokoju. Zmęczeni przeżyciami dnia szybko zasypiamy.

AL FIN DEL MUNDO

AL FIN DEL MUNDO

22/23.01.2008
Wylecieliśmy! To znaczy Wojtek ja i bagaże. Za nadbagaż zapłaciłem ponad 600 USD... No trudno! A to tylko do Santiago de Chile... Nie wszystko mogło pojechać w kontenerze z Onyxem i Wojtka Defenderem, bo większość rzeczy, które znajdują się w bagażu doszła do mnie już po świętach Bożego Narodzenia, a kontener odprawiałem w Gdyni 22 grudnia. To i tak był już ostatni dzwonek.

Parę godzin później jesteśmy we Frankfurcie. Zanim znaleźliśmy terminal, z którego mamy lecieć do Santiago minęło sporo czasu. No i pobłądziliśmy. Wsiedliśmy do automatycznej kolejki jeżdżącej między terminalami. Byliśmy sami w wagoniku, w drugim było trochę więcej osób. Żadnej obsługi. Nie ma kogo zapytać się o drogę. Nie jestem pewien, czy ten świat zmierza we właściwym kierunku. Jak wjechaliśmy na peron na naszym terminalu drzwi automatycznie otworzyły się i ... wysiedliśmy sami na peron. Drugi wagonik otworzył drzwi na przeciwną stronę. Nie możemy przeskoczyć przez tory, bo te oddzielone są szklanymi ścianami z drzwiami, które otwierają się tylko wtedy, gdy podjedzie kolejka. Oczywiście automatyczna i bezobsługowa. Wszystko bezpiecznie, sterylnie, automatycznie i cholernie wyprane z człowieczeństwa. Przesada! Przecież to ludzie sami sobie zgotowali taki los... Pasażerowie poszli gdzieś, gdzie my też byśmy chcieli, ale nie możemy. Za Boga nie możemy znaleźć wejścia na salę odpraw. Mamy tylko wejście na Gate-y i do knajp. Lekko zrezygnowani siadamy w niby meksykańskim czy teksańskim barze z niemiecką obsługą, przy pepsi i zastanawiamy się jak przejść do sali odpraw. Widzimy ją przez okno, piętro niżej, ale nie ma do niej zejścia! No, chyba żeby po linie... Kelner, pociesza nas i twierdzi, że możemy dostać boarding pass'y bezpośrednio na bramce. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że kelner to jednak zbyt niski autorytet, jak dla nas, i ruszamy na poszukiwanie innej osoby funkcyjnej. Jako wyjście awaryjne postanowiliśmy nawet wrócić na ten terminal, na który przylecieliśmy z Warszawy i poszukać wejścia na właściwą stronę wagoniku...
Spotykamy oficjalnie wyglądającą pracownicę lotniska. Potwierdza słowa kelnera! Dobrze był poinformowany! Pani potwierdza nawet, że Gate jest ten sam, o którym mówił kelner!

Jesteśmy na bramkach. Okazuje się, że samolot ma międzylądowanie w Madrycie. Uprzejma pani przy wejściu wydała nam karty pokładowe. Zapytała się jeszcze czy chcemy też karty do „Puntasarena”. Po chwili skojarzyłem że chodzi o Punta Arenas! Oczywiście zgodziliśmy się na takie rozwiązanie i już mieliśmy przydzielone miejsca do samego końca naszej podniebnej podróży. Chciałem naładować baterię w telefonie, ale gniazdka w holu nie mają prądu... Niemiecka oszczędność! Na szczęście okazuje się, że jest prąd w toaletach. Stoję więc przed lustrem i pilnuję telefonu. Wchodzą dwaj Hiszpanie, którzy też szukają prądu, do naładowania kamery. Sorry boys! Chwilę po nich zapędza się jakaś dziewczyna, do której doszły słuchy, że jest prąd w męskiej toalecie. Trochę speszona wycofuje się. Po kwadransie kończę okupację gniazdka z prądem. Przed toaletą już ustawiła się kolejka jak do mięsnego za komuny.

Samolot wielki. Jakiś Airbus. Zajęta tylko połowa miejsc. Wojtek zastanawia się kto tam może latać do Chile. Przecież to już koniec świata! Cieszymy się, bo będziemy mogli zająć po kilka miejsc i wyspać się po drodze!

Madryt. Musimy opuścić samolot, bo będzie się tankował. Mamy ze dwie godziny przerwy. Idziemy więc pozwiedzać lotnisko, żeby jakoś zabić czas. Wypiliśmy po małym piwie i gadamy o niczym. Snujemy się jeszcze przez chwilę po Duty Free i wracamy do naszego samolotu, gdzie zaczął się już boarding. Wszystkie miejsca zajęte! Siedzę pomiędzy Wojtkiem i jakimś Indianinem ubranym w dżinsowy mundurek. No to już sobie pospaliśmy! Indianin jest jeszcze większy od Wojtka, a Wojtek jest pół głowy wyższy ode mnie i waży ze 120 kg!

Dobrze, że entertainmet na pokładzie jest bogaty. Duży wybór filmów, bo podróż ma potrwać przeszło 12 godzin. Czytam książkę; śpię; oglądam film December Boys”; śpię; jem; śpię; piję whisky z colą; czytam magazyn pokładowy; śpię; oglądam jakiś inny film; słucham muzyki latynoskiej; gadam z Wojtkiem; śpię; jem; nudzę się; wstaję się rozprostować; siadam; śpię; oglądam inny nudny film; znowu czytam magazyn pokładowy; oglądam chmury; gram w szachy z komputerem pokładowym; oglądam góry za oknem; lądujemy!

Po wyjściu z samolotu od razu czuć zmianę klimatu. W Santiago temperatura wynosi 24 stopnie C. A ma dojść do 29! Tutaj jest lato... Na szczęście lotnisko jest klimatyzowane. Odprawa paszportowa. Dostajemy pierwsze pieczątki i bardzo-ważne-karteczki-których-nie-można-zgubić. Idziemy po bagaże. Na taśmociągu kręcą się jakieś worki, walizki, plecaki. Ale moich bagaży nie ma. Wojtek swój worek już znalazł. Słyszę obok siebie polską mowę. Witam się z chłopakami. Jadą na Aconcaguę. Też nie mogą znaleźć swojego worka. Czyżby nasze bagaże poleciały do Santiago da Bahia? Ale tu bałagan! Idę poszukać przedstawicieli LAN Airlines. Okazuje się, że bagaże z Madrytu mają być na karuzeli numer 5, a my staliśmy przy 2-ce. Ale skąd w takim razie był tam Wojtka worek??? No tak, to nie był worek Wojtka, tylko naszych alpinistów! Musieli sobie sprawić identyczny z tym, co Wojtek! Trzeba mieć szczęście, żeby na lotnisku po drugiej stronie globu dźwignąć rodakowi bagaż, bo ma akurat identyczne opakowanie. Idziemy na piątkę ale tutaj też nie ma naszych bagaży. Kręci się już tylko jedna torba, do której nikt się nie przyznaje.

Wracam do kontuaru obsługującego pasażerów LAN. Niespodzianka! Mamy bagaże! Już na nas czekają. Przy odprawie muszę oddać orzeszki – Jaro Kaczorowski mówił, żebym zrobił sobie mieszankę różnych rodzajów orzechów na rejs. No i zrobiłem, chyba ze trzy kilogramy, ale wwożenie produktów spożywczych do Chile jest strictly forbidden. Celnik pociesza mnie, że w Chile można kupić jedzenie. Uśmiecham się z przymusem.

Z tobołami idziemy na loty krajowe. Znajdujemy nasze okienko i nadaję bagaże. Kolejne 150 USD za nadbagaż... Budżet wyprawy topi się w błyskawicznym tempie. Dzień przed wyjazdem sprzedałem mojego Mini, żeby podreperować finanse, ale nie spodziewałem się, że połowę uzyskanej sumy pochłonie przewóz bagażu. Mamy jeszcze dwie godziny do odlotu, więc idziemy coś zjeść. Do obfitego posiłku zamawiamy butelkę czerwonego wina, oczywiście chilijskiego. Przy jedzeniu i piciu czas upływa szybko. Wychodzimy jeszcze przed terminal zrobić pamiątkowe zdjęcia – nie wiem, czy w drodze powrotnej będziemy mieli dość czasu, żeby wyskoczyć do miasta. Terminal, w porównaniu z warszawskim, robi duże wrażenie. Ale każdy terminal robi lepsze wrażenie niż przypominające wieczną prowizorkę Okęcie. Miasto skryte za mglistą zasłoną, jak arabska dziewczyna za kwefem, kusi do odwiedzin. Next time – obiecujemy sobie. Wracamy do przytulnego chłodu lotniska i udajemy się do samolotu.

Lecimy do Punta Arenas. Na miejscu mamy być o 17-z-groszami czasu lokalnego. To już przeszło doba w podróży. Czasami za oknem pojawiają się dramatyczne widoki – wysokie, poszarpane szczyty schodzące stromymi skalnymi ścianami do wąskich kanałów srebrzystej lub prawie czarnej momentami wody. Kanały Chilijskie. Oglądam z góry akweny, po których wkrótce przyjdzie mi nawigować. Po plecach przebiega dreszcz. Krajobraz jest mało przyjazny. To nie karaibskie złote plaże omywane błękitnymi falami tropikalnego oceanu! Mimo wszystko widok jest fascynujący w swoim majestacie. Nie widać żadnych osad, żadnych śladów ludzkiej działalności. Surowo, groźnie, pięknie.

Lotnisko w Punta Arenas nie jest wielkie. Budynek kryty jest blaszanym dachem, ale samolot kołuje do rękawa, którym przechodzimy do holu lotniska. Szybko odbieramy bagaże. Oczywiście jest kilku taksówkarzy, którzy z chęcią zawiozą nas nawet na koniec świata (tutaj końcem świata to będzie chyba Polska!), ale my, wiedzeni przeczuciem, wsiadamy do collectivobusa, który dzielimy z kilkoma innymi pasażerami z samolotu. Cena 3000 pesos na głowę, czyli jakieś piętnaście dolarów za nas obu. Po pół godzinie jazdy jesteśmy w Punta Arenas. Drogi są zaskakująco dobre! Idealnie równa wstęga szosy pozbawionej dziur wije się pomiędzy niskimi budynkami. Wiele z nich pokryta jest elewacją z blachy falistej. To samo pokrycie króluje na dachach. Jednak im bliżej centrum, tym bardziej zmienia się architektura. Budynki zaczynają piąć się w górę i dumnie prezentują kryte tynkiem fasady. Z niektórych łuszczy się stara farba, ale takich jest niewiele. Kierowca rozwozi wszystkich pod podane na lotnisku adresy. Przy jednej z ulic zauważam wiekowego Land Rovera. Wywołuje to uśmiech na mojej twarzy – sam jeżdżę identycznym! Przed niezbyt obiecująco wyglądającym hostelem wysiadają dwie japońskie turystki. Brr! Jeżeli Japończycy idą do takiej speluny, to jak wygląda nasza kwatera?Zrobiłem rezerwację jeszcze z Polski, przez internet, a tam poza informacją, że hostel jest położony w samym centrum miasta nie było wiele. Pocieszający był fakt, że można było wpłacić zaliczkę przelewem. Conductor wysadza nas przy ulicy o mało hiszpańsko brzmiącej nazwie – O'Higgins, a właściwie Libertador O'Higgins. Stąd mamy ledwie parę kroków do Hostal al Fin del Mundo*. No i mamy potwierdzenie, że jesteśmy na końcu świata! Hotelik w sam raz jak na nasze potrzeby. Dostaliśmy pokój z łóżkiem małżeński i podwójnym, piętrowym. Ja biorę piętrowe, Wojtek jako większy – małżeńskie. W łazience ciepła woda. Czysto. Na ścianie wisi indiański Dream Catcher – żeby nam się zmory nie śniły. Jest dostęp do internetu – albo z komputera na miejscu, albo przez WiFi. Miłe zaskoczenie. Jeszcze milsze jest to, że WiFi jest darmowe. I naprawdę szybkie. Jest już późno. Po osiemnastej. No może nie aż tak bardzo późno, ale czujemy się jakby to była trzecia w nocy. Efekt podróży trwającej przeszło dobę i przesunięcia czasowego. W Polsce jest już północ! Słońce jeszcze wysoko nad horyzontem. Płynne złoto słońca jasną wstęgą rozświetla wody Cieśniny Magellana, której skrawki wyglądają zza starych budynków śródmiejskiej zabudowy. Rozświetlają się też dachy domów. Okno naszego pokoju wychodzi na spokojną o tej porze ulicę. Dzisiaj już nic nie załatwimy w sprawie przesyłki kontenerowej, więc idziemy tylko rozejrzeć się po mieście. Jest jeszcze jasno i zaskakująco ciepło. Około 20 stopni C. Punta Arenas wita nas czystymi ulicami. Nie tego spodziewaliśmy się po południowoamerykańskiej osadzie rybackiej, jak było opisane w przewodnikach i angielskiej locji. Dużo pomników. W centrum główny plac z ładnym parkiem i odlaną w brązie figurą Magellana, skierowaną w kierunku reprezentacyjnego hotelu „Cabo de Hornos” . Po przeciwnej stronie placu stoi niewielki kościół, dalej pałacyk „Sara Braun”. Chyba najładniejszy budynek w mieście. W samym parku dużo młodzieży i psów. Wszyscy traktują je, jak równoprawnych mieszkańców miasta, chociaż już na pierwszy rzut oka widać, że są to samodzielne osobniki nie posiadające właściciela. Co ciekawe, nie widać po nich, żeby źle im się działo. Szeroką, kilkupasmową Avenida Colon idziemy w kierunku lśniącej na jej końcu wody. Po drugiej stronie szerokiego pasma Cieśniny Magellana piętrzy się szary masyw Tierra del Fuego – Ziemi Ognistej.

Cieśnina została odkryta przez portugalskiego żeglarza w służbie korony hiszpańskiej, Fredynanda de Magellana.
Magellan urodził się w 1480 roku na portugalskiej farmie. W 1492 roku został przyjęty na dwór królewski w Lizbonie i został paziem Jana II i królowej Eleonory. Cztery lata później został giermkiem. W 1505 roku popłynął do Indii, aby wprowadzić tam Francisco de Almeidę na urząd wicekróla. Jego innym zadaniem podczas tej podróży było założenie portugalskich baz wojskowych i morskich. W 1510 roku został mianowany kapitanem, jednak dowództwo szybko stracił za samowolną podróż na wschód. W 1513 roku podczas służby w Maroku wdał się w konflikt z Almeidą, który wysłał negatywny raport do króla Emanuela. Król postanowił pozbyć się niesubordynowanego żeglarza, pomimo że ten odniósł w służbie dla Portugalii rany i otrzymał kilka medali w uznaniu wcześniejszych zasług. Monarcha zapowiedział, że Magellan nie otrzyma dodatkowych poborów, których się spodziewał, a w 1514 roku zostanie zwolniony ze służby. W obliczu tych gróźb Magellan postanowił opuścić Portugalię. Został naturalizowany w Hiszpanii. Zrzekł się obywatelstwa portugalskiego i zmienił nazwisko z Magalhaes na Magellan. Po kilku latach zdobył wpływy na dworze hiszpańskim. Przy pomocy popleczników zyskał posłuchanie u króla hiszpańskiego Karola i zyskał fundusze oraz zgodę na zorganizowanie wyprawy do Indii nowym szlakiem. Niewątpliwie pomocne w tym było odkrycie mapy, na której ujście Rio de la Plata było wskazane jako przejście z Oceanu Atlantyckiego na Pacyfik.
Portugalski król Emanuel, na wieść o wyruszeniu 20 września 1519, złożonej z pięciu statków floty Magellana, rozkazał portugalskim okrętom ścigać go. Magellan jednak wymknął się. Po wypłynięciu z Sanlúcar de Barrameda i krótkim postoju na Wyspach Kanaryjskich przybył na Wyspy Zielonego Przylądka, skąd wziął kurs na Przylądek Świętego Augustyna w Brazylii. 20 listopada przekroczył równik, a 6 grudnia załoga zoczyła brzegi Brazylii, która była w owym czasie terytorium portugalskim. Magellan ominął ją i 13 grudnia stanął na kotwicy w pobliżu dzisiejszego Rio de Janeiro. Napotkał tam dobrą pogodę i przyjaźnie nastawionych tubylców. Przychylne przyjęcie spowodowało, że flota wypłynęła po dłuższej niż planowano przerwie. Magellan pożeglował na południe wzdłuż wybrzeża kontynentu i 10 stycznia 1520 roku dotarł do Río de la Plata. Wyprawa rozpoczęła poszukiwania przejścia na morza po drugiej stronie kontynentu. W trakcie poszukiwań żeglarze zostali zaskoczeni nadejściem zimy. Było to u brzegów Argentyny.
Magellan postanowił przeczekać zimę w Patagonii. 31 marca załoga założyła osadę, Puerto San Julian (port Św. Juliana). Wkrótce trzech z pięciu kapitanów floty Magellana wszczęło bunt. Rebelia okazała się nieudana, gdyż większa część załóg pozostała lojalna wobec dowódcy wyprawy. Kapitanowie Quesada i Mendoza zostali straceni, a kapitan Cartagena i kapelan wyprawy zostali wysadzeni na brzeg.
24 sierpnia podróż została podjęta i jeden statek został wysłany w misji zwiadowczej, ale rozbił się w drodze powrotnej. Tylko dwóch marynarzy wróciło drogą lądową, aby powiadomić Magellana, co się stało. 21 października 1520 roku, na 52° szerokości południowej, flota osiągnęła Cape de las Virgenes i stwierdziła, że woda w napotkanym przesmyku jest słona i głęboka. Przejście zostało znalezione. 1 listopada cztery statki rozpoczęły powolne przedzieranie się. Magellan nazwał cieśninę Estrecho de Todos los Santos (Cieśnina Wszystkich Świętych), ponieważ flota wpłynęła na nią w dniu Wszystkich Świętych. Obecnie długie na 372 mile przejście nosi nazwę Cieśniny Magellana. Ziemie, które leżą po obu stronach cieśniny znane są jako Ziemia Ognista – nazwa nadana została przez Magellana, ponieważ widział wokół setki ognisk palonych przez jedno z plemion indiańskich, które praktycznie nie używało ubrań. Ich jedyną ochroną przed srogim zimnem był ogień, który palił się nieprzerwanie, nawet podczas żeglugi na prymitywnych łodziach. Magellan kontaktu z tubylcami nie nawiązał.
Wielki żeglarz nigdy nie wrócił do Hiszpanii. Zginął podczas potyczki z jednym z tubylczych plemion na Marianach.
Wyprawa Magellana ma na koncie też kilka innych odkryć. Zaobserwowane zostały dwie z naszych najbliższych galaktyk – Obłoki Magellana – widzialne tylko na południowej półkuli.
Podróżnicy stwierdzili też, że rozmiar Ziemi był wielokrotnie większy od wszelkich ówczesnych szacunków naukowych – podróż liczyła przeszło 37 tys. mil morskich.
Większym jednak zaskoczeniem dla załogi było niedoliczenie się jednego dnia. Zwyczajowo, przez cały czas podróży prowadzone były z religijną dokładnością precyzyjne zapisy pomiarów czasu i miejsca. W tamtych czasach surowe przestrzeganie postów i coniedzielne msze były jednym ze sposobów na utrzymanie dyscypliny. Łatwo więc zrozumieć, że zjedzenie mięsa w piątek, nawet solonego z beczki, albo nie odprawienie mszy w niedzielę było traktowane jako grzech śmiertelny. Dlatego Magellan zabrał ze sobą kilkadziesiąt 30-minutowych klepsydr. Podczas powrotu dookoła Afryki załoga została zmuszona do zatrzymania się na Wyspach Zielonego Przylądka. Tamże, w środę 9 lipca, załoga dowiedziała się, że jest właśnie czwartek (następny dzień kalendarzowy). Kwestia wyjaśniła się dopiero po powrocie do Sewilli. Podróż na zachód spowodowała zyskanie jednego dnia. Dzięki analizie błędu zauważona została różnica jednego dnia w mierze kalendarza.

Po przeszło godzinnym spacerze wracamy do „siebie”. Naprzeciwko naszego „końca świata” jest knajpka La Luna. Jak wychodziliśmy, była pusta, teraz ledwo znajdują się tam dwa miejsca dla nas. Po drodze zjedliśmy kiełbaski z grilla, więc teraz zamawiamy tylko sałatkę z rdzenia palmowego i avocado oraz butelkę wina la casa, czyli domowego – kelner poleca La Luna Special Reserve. Okazuje się, że wino jest bardzo dobre! W ten sposób zapoczątkowaliśmy naszą nową, wyprawową tradycję. Z powodu późniejszych wydarzeń staliśmy się częstymi gośćmi w La Luna. Po pewnym czasie byliśmy już traktowani jak stali bywalcy – na stół zaś zawsze podawane było wino La Luna Special Reserve .
W niezłym nastroju idziemy spać. Za oknem jest wciąż jasno.

24.01.2008.
Od rana ruszamy na poszukiwanie agencji spedycyjnej, która załatwić ma odbiór i rozładowanie kontenera z Wojtka Defenderem i moim Onyxem. Okazuje się, że Agencja Ultramar, polecona przez Hartwiga jest nawet niedaleko. Recepcjonistka mówi bardzo dobrze po angielsku, więc dogadujemy się bez problemu. Dzwoni gdzie trzeba, czyli do Commercial Office, i po chwili oznajmia że nasz kontener jest już w Chile. Wspaniale! A kiedy będzie w Punta Arenas? Jeszcze kilka telefonów i już wiemy – 10 lutego... Niemożliwe! Miał być do końca stycznia! Miesiąc od wysłania z Polski
- Posible, posible. Ale to też jeszcze nie jest pewne!
- To może być jeszcze później???
Mam przyjść za parę godzin, to będzie wiedziała coś więcej. No tak, to jednak Ameryka Południowa... Szybko analizujemy naszą sytuację. 10 luty to niedziela. Ponton i samochód możemy wydobyć najwcześniej 11-go, w poniedziałek. A więc wyjazd we wtorek. Dwa tygodnie później, niż było planowane. Ogromna strata czasu. A na 24 lutego mamy zabukowane bilety powrotne... Nie starczy czasu na przejście całej, pierwotnie zaplanowanej trasy! Wojtek jest sfrustrowany. Ja podchodzę do tego trochę spokojniej. Nie szukam winnych zaistniałej sytuacji, tylko rozwiązania problemu.
Rozważam inne możliwe warianty. Pozostaje mi w zasadzie tylko jedno wyjście, które pozwoli na realizację głównego celu wyprawy – opłynięcia Hornu. Musimy promem dostać się z Punta Arenas do Porvenir, po drugiej stronie Cieśniny Magellana. Następnie lądem dotrzemy do Ushuaia i stamtąd wypłynę na podbój Hornu. O dalszej trasie zadecyduję później, bo to jest w bardzo dużej mierze zależne od pogody na Hornie, a więc i od tego ile czasu zejdzie na zdobycie przylądka, oraz od pogody w kanale Beagle. Ta argumentacja przemawia do Wojtka. Mam opracowane wyjście awaryjne. To trochę studzi emocje i możemy spokojnie zastanowić się nad dalszymi krokami. Wojtek proponuje wynająć samochód i wybrać do Torres del Paine, jednego z najciekawszych parków narodowych Ameryki Południowej. To „tylko” 400 km na północ od Punta Arenas. Tutaj odległości kurczą się. Kilkaset kilometrów w Ameryce Południowej to jak kilkadziesiąt w Europie. Wojtek planował wycieczkę na północ Patagonii po zakończeniu wyprawy, jeżeli mielibyśmy trochę wolnego czasu, ale los zadecydował inaczej. Pozostaje jeszcze o wydarzeniach powiadomić rodziny i sponsorów w Polsce.
Kupujemy kartę telefoniczną do internetu. Nie działa. Instrukcja obsługi jest po hiszpańsku, więc mogliśmy coś namieszać w ustawieniach i postanawiamy zdać się na lokalną pomoc, czyli concierge z naszego hotelu. Ten po godzinie poddaje się. Też nie jest w stanie spowodować działania karty w Wojtka laptopie. A więc nie jesteśmy tacy tępi, jak już mi się zaczynało wydawać! Wysyłam więc sms-a do Agnieszki, chociaż roaming kosztuje zaspę pieniędzy. Dobrze, że wziąłem ze sobą telefon! Szczerze mówiąc, to myślałem, że nie będzie działał, ale na szczęście myliłem się.
Wracamy do agencji Ultramar. Recepcjonistka potwierdza, że kontener będzie 10 lutego, na statku El Cóndor 3. Dobrze, że nie później. Mam tylko powiadomić naszego agenta celnego, żeby się skontaktował z Ultramar już teraz, jeżeli chcemy kontener rozpakować w poniedziałek. Wyciągam laptopa i sprawdzam e-maila, którego dostałem z Hartwiga jeszcze przed opuszczeniem kraju. Agencja, która mnie obsługuje jest w Santiago, jak się okazuje, i nie ma biura w Punta Arenas. Pięknie!
- Espere, por favormówi pani.
Znowu kilka telefonów i po chwili oznajmia, że mamy wielkie szczęście, bo tuż obok jest agencja celna, która współpracuje z Ultramar i jej szef mówi po angielsku. Ucieszony idę pod wskazany adres.
Po krótkiej rozmowie na migi z recepcjonistką w agencji celnej dowiaduję się, że Señor Chef jest na miejscu i uprzejmie przyjmie mnie! Wchodzę do biura i po angielsku wyjaśniam o co chodzi. Chef uśmiecha się wylewnie i oznajmia, że z przyjemnością pomoże mi, a w każdym razie mam nadzieję że takie jest przesłanie jego tyrady, wygłoszonej po hiszpańsku, bo na końcu rozpoznaję słowa: no problemas. Mina trochę mi zrzedła. Staram się przypomnieć mój ubogi hiszpański... Niewiele z niego pamiętam, raptem parę słów: Mucho trabajo, poquito dinero, co znaczy: kupa roboty, mało pieniędzy – główne hasło obowiązujące wśród załogi na Meridianie, wycieczkowcu bandery bahamskiej, kiedy pracowałem na Karaibach. Ponad połowa spośród 1200 osób załogi była hiszpańskojęzyczna i siłą rzeczy trochę się nauczyłem pięknej kastylijskiej mowy. Jako pierwsze poznałem powiedzenie mucho mierda. Nie będę go tłumaczył. Niestety, szybko przyszło - szybko poszło. Równie łatwo jak się nauczyłem języka, równie szybko go zapomniałem, gdy po rzuceniu pracy na statku straciłem kontakt z hiszpańskim. Jakoś jednak dogadujemy się z Señor Chef. Częściowo na migi, po trochu łamaną angielszczyzną i nie mniej kulawym hiszpańskim, pogadaliśmy o pogodzie, o mojej wyprawie, Chile, Polsce, Rosji - łatwiej było określić gdzie leży Polska), rybach... Chyba nie do końca mnie rozumiał, bo w pewnym momencie pytał się, czy może ktoś w biurze zna angielski, ale nikt się nie chciał przyznać. Wróciliśmy do sprawdzonego już sposobu komunikacji wspomaganej wymachiwaniem rękoma. W końcu pracownik agencji wrócił z pokaźnym plikiem dokumentów i powiedział, że mam wrócić mañana medio dio, czyli jutro w południe, i z odprawą będzie no problemas. Pięknie! Jak to fajnie gdy rzeczy same się dzieją, a w tym czasie prowadzi się konwersację na poziomie! Boże! Od lat tyle się nie nagadałem! Nie sądziłem, że tak szybko przypomnę sobie zapomniane lingo! Hasta la vista - żegnamy się...

Wracając wynajmujemy samochód w agencji Avis'a. Dokumenty wypełniamy na wyjazd za granicę, bo planujemy też krótki wypad do Argentyny, na lodowiec Perito Moreno. Wybieramy najtańszy dostępny model – Fiata Punto. Śmiać mi się chce, bo na twarzy Wojtka widać wyraźny niesmak. No cóż, nie jest to Land Rover. Ja nie mam tak religijnego podejścia do pojazdów, jakimi przychodzi mi poruszać się, chociaż sam też jeżdżę Land Roverem. Jeszcze tylko ksero paszportów, odbitka karty kredytowej i parę podpisów. Samochód będzie gotowy na jutro. Potem idziemy na miasto.
Wojtek ma ze sobą tylko jedną parę butów, adidasów, trochę za lekkich jak na wycieczkę w Andy. Jego sprzęt biwakowy, w tym i buty, jest jeszcze w drodze, spakowany do jego Defendera. Kilka przecznic na zachód od placu Magellana zauważamy sklep ze sprzętem wyprawowym, wyposażony lepiej niż sklepy górskie w Polsce. I ceny mają niższe. Wychodzimy z nowymi butami Karrimora.
W sklepie z komórkami znajdujemy też pomoc do naszej karty telefonicznej i wreszcie chodzi internet móvil! Wszystko zaczyna się powoli układać. Nie ma problemów nie do rozwiązania.

Wracamy do naszego hoteliku. Moją uwagę zwraca niebieska tabliczka na brzydkim, nowoczesnym biurowcu, na której zauważam nazwisko „Amundsen”. Tabliczka upamiętnia miejsce w którym stał hotel, gdzie w 1910 roku zatrzymał się Roald Amundsen przed swoją wyprawą na biegun południowy. To zaledwie sto metrów od naszego hostelu. Amundsen jest pierwszym człowiekiem na świecie, który w połowie grudnia 1911 roku zdobył biegun południowy. Pierwszym, ale nie jedynym, który próbował to uczynić. Przed nim już w 1901 roku próby takie podejmowane były przez Scotta, później w 1907 przez Shackletona i w latach 1910 - 1912 ponownie przez Scotta. Kim byli bohaterowie Antarktyki, o których pamięć nie zaginęła tutaj?

Roald Amundsen początkowo studiował medycynę na Uniwersytecie w Oslo, ale posłuchał zewu morza i rzucił szkołę. Jego pierwszą podróżą do Antarktyki była wyprawa Belgici, prowadzona przez belgijskiego badacza Adriena de Gerlacha. Była to pierwsza ekspedycja, która spędziła zimę na Antarktydzie, gdy Belgica na trzynaście miesięcy została uwięziona w lodach na morzu Bellinghausena. Dwóch innych uczestników tej historycznej ekspedycji to Henryk Arctowski - polski geograf, geofizyk, geolog, podróżnik, później szeroko związany z badaniami krajów polarnych, oraz Antoni Dobrowolski - geofizyk, meteorolog i podróżnik, w młodości skazany na więzienie, a potem zesłany na Kaukaz za działalność konspiracyjną. Po ucieczce studiował w Szwajcarii i Belgii fizykę i nauki biologiczne. Wracając jednak do Amundsena, jako pierwszy oficer podczas tej ekspedycji udowodnił, że ma zdolności przywódcze i wyczucie do żeglugi w lodach. Ponadto okazał się doskonałym organizatorem. Biały kontynent okazał się magnesem, który przyciągał Norwega z coraz większą siłą. Zorganizował kolejną ekspedycję i specjalnie do jej celów zakupił niezwykły statek. Nowa jednostka Amundsena, na której ruszył na podbój Oceanu Południowego, Fram była specjalnie zbudowana do żeglugi w lodach. Kształt jej dna i burt powodował, że napierające lody nie zgniatały kadłuba statku, tylko wypychały go na wierzch. Pierwotnym celem Amundsena była Arktyka. Gdy jednak dotarły do niego wieści o nowej brytyjskiej wyprawie na biegun południowy, naprędce zmienił plany. Ekspedycja była przygotowana w tak wielkiej tajemnicy, że załoga została poinformowana o zmianie celu dopiero w miesiąc po opuszczeniu Norwegi, gdy dopływali do Madery. Amundsen dotarł do Arktyki w styczniu 1911 roku – w pełni krótkiego, antarktycznego lata, które szybko minęło. Norwedzy mieli dość czasu na przygotowanie się do zimowania i ataku na biegun południowy z nastaniem kolejnego lata. Gdy tylko słońce ponownie pojawiło się nad horyzontem, ludzie, psy i sprzęt byli gotowi do niezwykłej podróży. Pierwsza próba podjęta przez ośmiu ludzi i przeszło osiemdziesiąt psów nie powiodła się. Załamanie pogody zmusiło Amundsena i towarzyszy do powrotu do bazy zimowej. Następna próba, podjęta została przez pięć osób, z których każdy prowadził sanie ciągnięte przez trzynaście psów. Początkowo psy były karmione mięsem i tłuszczem fok. Dieta ludzi nie różniła się wiele od diety psów. W późniejszym etapie psy były zabijane i ich mięso służyło jako pokarm dla pozostałych zwierząt i ludzi. W piątek, czternastego grudnia 1911, o trzeciej popołudniu biegun południowy został zdobyty. Amundsen był przekonany, że Scott dotarł do celu wcześniej. Podróżnicy postawili mały namiot, w środku którego umieścili list zaadresowany do króla Norwegii, Haakona, a następnie ruszyli w podróż powrotną do bazy zimowej. Amundsen dotarł tam 39 dni później. Wraz z nim wrócili wszyscy członkowie ekspedycji i jedenaście psów. Po zdobyciu bieguna południowego Amundsen skupił się na podbojach Arktyki. Zaczął się interesować podróżami powietrznymi i możliwością wykorzystania sterowców i samolotów do badań polarnych. Zaginął w 1928 roku podczas ekspedycji ratunkowej poszukującej rozbitków włoskiego sterowca, który próbował dotrzeć do bieguna północnego.
Drugi bohater wyścigu do bieguna południowego, Scott, najbardziej jest znany właśnie z tego przegranego wyścigu z Amundsenem. Pomija się jego głębokie doświadczenie polarne zdobyte podczas wcześniejszych ekspedycji, jak też nie wspomina się o wynikach prowadzonych przez niego badań, które walnie przyczyniły się do poznania warunków meteorologicznych i nautycznych na Antarktydzie. Ale taki jest już los „drugich”. Liczy się tylko zwycięstwo! Jego ekspedycja dotarła do bieguna miesiąc po Amundsenie. Jak doszło do tego dramatycznego wyścigu?
Scott po osiemnastu latach spędzonych w Królewskiej Marynarce Wojennej czuł się już znudzony i poszukiwał nowych wyzwań. Wtedy zaczął się starać o dowództwo nowej wyprawy, właśnie organizowanej wspólnie przez Royal Society oraz Royal Geographical Society. Otrzymał zaszczyt poprowadzenia wyprawy oraz dowództwo specjalnie do tego celu zbudowanego okrętu - Discovery. Wyprawa jest obecnie znana jako „Ekspedycja Discovery 1901-1904”. Wyprawa miała wiele zadań, w których miało uczestniczyć szereg naukowców. Jednak już wtedy jednym z głównych zadań było dotarcie do bieguna południowego. Sercem wyprawy było trzech oficerów Scott, Wilson i Shackleton, którzy byli wspomagani przez innych członków załogi Discovery. Zadaniem zespołu wsparcia było założenie depozytów żywnościowych, które mogły być użyte przez główny zespół zarówno podczas podróży do bieguna jak i w trakcie drogi powrotnej. Dzięki takiemu systemowi ludzie nie musieli dźwigać ze sobą zapasów na cały czas podróży, tylko tyle, ile było potrzebne na dotarcie do następnego depozytu. Wyprawa była wyposażona w psy pociągowe, ale uczestnicy nie wiedzieli jak się posługiwać zaprzęgami. Ponadto nie przygotowano odpowiedniego pożywienia dla psów i te szybko słabły. Podróżnicy nie zdecydowali się na zabijanie zwierząt i karmienie pozostałych psów ich mięsem, co z całą pewnością poprawiłoby stan zaprzęgów. Doprowadziło to do tego, że ludzie musieli ciągnąć sanie, a skrajnie wyczerpane psy wlokły się za nimi. Na domiar złego Shackleton zaczął cierpieć na szkorbut, a cała trójka była wygłodzona. Wilson, lekarz wyprawy zapadł na ślepotę śnieżną i musiał ciągnąć swoje sanie z zawiązanymi oczami. Ostatecznie 31 grudnia 1902 roku zawrócili po osiągnięciu 82°17'S. Do celu zabrakło im 760 kilometrów. Dopiero miesiąc później dotarli do bazy. W ciągu 93 dni przeszli przeszło półtora tysiąca kilometrów. Półtora tysiąca kilometrów w temperaturach sięgających 20 stopni poniżej zera, po śniegu, lodzie, wbrew wiatrom, słabościom, niedożywieni i wyczerpani... Ekspedycja jednak nie zakończyła się! Przybył okręt wsparcia z Nowej Zelandii, Morning, przywożąc zapasy niezbędne do przetrwania kolejnej zimy. Scott prowadził dalej badania naukowe. Ekspedycję musiał opuścić Shackleton, który wciąż cierpiał na dolegliwości związane ze szkorbutem. W 1904 roku Morning powrócił, wspierany dodatkowo przez Terra Nova. Zadaniem obu statków była ewakuacja ekspedycji, nawet za cenę utraty Discovery, jeżeli nie udałoby się go uwolnić z lodów. Na szczęście statek udało się oswobodzić przy pomocy ładunków wybuchowych i wszystkie trzy jednostki udały się na północ, wywożąc ze sobą wiele cennych wyników badań naukowych i doświadczenia trzech zim spędzonych w okowach lodu. Na początku 1907 roku Scott postanowił zorganizować następną ekspedycję, której celem będzie dotarcie do bieguna południowego. Zdobycie funduszy na tą wyprawę okazało się trudnym i bardzo czasochłonnym zajęciem. Ponieważ Discovery został sprzedany i nowi właściciele nie chcieli rozstać się ze statkiem , Scott zakupił Terra Nova – jednostkę, która udowodniła swoją wartość podczas poprzedniej wyprawy. Ekspedycja wyruszyła dopiero w 1910 roku i 9 grudnia dotarła do paku lodowego otaczającego Antarktydę. 4 stycznia 1911 Scott dotarł do brzegów kontynentu i rozpoczął się wyładunek oraz stawianie bazy zimowej. Równocześnie rozpoczęło się zakładanie depozytów, do czego wykorzystywano sanie motorowe oraz kuce. Tym razem nie było psich zaprzęgów. Wielu ówczesnych i obecnych znawców tematu uważa, że gdyby Scott miał psy i umiał je właściwie wykorzystać, z całą pewnością jego podróż do bieguna i z powrotem miałaby inny przebieg i nie doszłoby do tragicznego finału. Wpływ na wybór takiego, a nie innego środka transportu miało przekonanie Scotta, który uważał, że podróż odbyta bez użycia psów, gdzie ludzie muszą sami sprostać trudnościom i niebezpieczeństwom wyprawy, gdzie przez dni i tygodnie ciężkiej pracy stawiają czoła wielkiej, nieznanej przyszłości, jest bardziej zaszczytna i wspanialej odbyta... Niestety, okazało się, że takie sportowe podejście do tematu nie sprawdza się w Antarktyce, bo obciążone kuce grzęzły w miękkim śniegu. Pod dwoma załamał się lód. Nie zdążono ich wydobyć z przerębli, gdyż padły ofiarą orek. Do końca lata straconych zostało dziewięć kucyków i Scott pozostał tylko z dziesiątką zwierząt. Wkrótce po założeniu obozu zimowego do Scotta doszły wieści o lądowaniu Amundsena na Antarktydzie i jego planach dotarcia do bieguna południowego. Gdy nastało lato Scott wyruszył na podbój bieguna. Jego pięcioosobowa ekspedycja ruszyła śladami Shackletona, który próbował zdobyć biegun w latach 1907-1909. Szóstego stycznia 1912 przekroczył szerokość geograficzną S 88°23', czyli pozycję, którą wcześniej osiągnął Shackleton i skąd zawrócił na północ. Scott wierzył, że nikt przed nim zapędził się już dalej na południe. Do bieguna pozostało mu tylko 160 km. Potrzebował jeszcze dziesięciu dni, bo niesprzyjająca pogoda oraz stan śniegu i lodu bardzo spowolniły postępy podróżników. 16 stycznia Anglicy zauważyli pozostałości norweskiego obozu. Od razu domyślili się, że przegrali wyścig do bieguna. Było to ogromne rozczarowanie dla Scotta i jego towarzyszy. Wszystkie marzenia prysły jak bańka mydlana. Ekspedycja Scotta dotarła do bieguna 18 stycznia, gdzie znaleźli norweski namiot z flagą na bambusowym kijku i list do króla Haakona. Pokonanym został jeszcze wyczerpujący marsz z powrotem. Dwa miesiące przedzierali się przez białe pustkowia próbując dotrzeć do zimowego obozu, skąd wyruszyli po wieczną chwałę. Po drodze musieli odnajdować depozyty z żywnością i paliwem. Cierpieli na odmrożenia. Byli już całkowicie wyczerpani. Ostatni obóz założyli 19 marca, jedenaście mil od kolejnego depozytu. Gdy następnego dnia chcieli ruszyć dalej, okazało się, że na zewnątrz szaleje burza. Dwóch członków wyprawy w najlepszej kondycji było gotowych do odnalezienia depozytu, żeby powrócić z pożywieniem i paliwem dla Scotta, który miał odmrożone stopy. Pozostała dwójka zdobywców bieguna pozostała już wcześniej w lodowym uścisku Antarktydy. Przez kolejne dwa dni pogoda była tak zła, że nie można było wyruszyć dalej. Skończyło się paliwo i pożywienie. Podróżnicy byli już zbyt słabi, wygłodniali i wyziębieni, żeby pokonać tych jedenaście mil, które dzieliły ich od depozytu z zapasami. 29 marca 1912 Scott dokonuje ostatniego wpisu do dziennika, który kończy słowami „Powinniśmy trzymać się do końca, ale jesteśmy coraz słabsi i wygląda na to, że koniec jest już blisko. To wielka szkoda, ale myślę, że nie mogę już więcej pisać”. Namiot z zamarzniętymi ciałami Scotta i jego dwóch towarzyszy odnaleziony został osiem miesięcy później, 12 listopada 1912 roku. Ciał pozostałych zdobywców bieguna nie odnaleziono...
Punta Arenas pełne jest śladów wielkich odkrywców Antarktyki. Miałem się o tym dopiero przekonać...
Wieczorem kolacja w La Luna. Tym razem nie napychaliśmy się hot dogami z budki. No, nie dlatego, żebyśmy byli tacy wybredni, tym bardziej, że były naprawdę niezłe, szczególnie z ostrym sosem. Po prostu nie znaleźliśmy hot dogów w tym miejscu, gdzie były wczoraj zaparkowane. Idziemy więc na łatwiznę i idziemy do jedynej znanej nam knajpy. Jej niezaprzeczalną zaletą jest to, że znajduje się dokładnie naprzeciw naszego hoteliku. Tym razem zamawiamy steki z frytkami i sałatką z palma y palmitos, czyli avocado i rdzenia palmowego. Posiłek spłukujemy oczywiście butelką czerwonego La Luna Special Reserve. Po obfitej kolacji wcześnie kładziemy się spać – od rana czeka nas ogrom pracy...

25.01.
Rano wstajemy wcześnie. Najpierw idę do agencji celnej, bo odprawa łódki to najważniejsza sprawa. Señor Chef od razu staje do maszyny do pisania (staje, a nie siada, bo wszyscy pracują przy komputerach na siedząco, a staroświecka maszyna do pisania stoi na wysokiej ladzie) i zabiera się do wypisywania formularzy. W miarę postępu pracy idzie nam coraz lepiej - staram się odpowiadać na pytania, z których połowy nie rozumiem. Mam już wypisane wszystkie rubryczki i... to wszystko. Cholera, wygląda, że po przyjeździe kontenera muszę sam maszerować z dokumentami do Aduana i wszystko załatwiać. Trochę mnie to martwi, bo jak coś będzie szło nie po kolei, to się nie dogadam, a na odprawę łódki mam tylko jeden dzień. Wysyłając łódkę z Polski spędziłem cały dzień na odprawie w Gdyni, a tam znałem język i miałem pomoc z Hartwiga! Jedynym plusem całego zamieszania jest to, że przynajmniej całe przygotowanie dokumentów było gratis. Wychodzę z biura i idę na spotkanie z Wojtkiem, który w tym czasie poszedł na dodatkowe zakupy do sklepu turystycznego. Spotykamy się po drodze. Kupił plecak i śpiwór. Sprzęt biwakowy ma już skompletowany. Idziemy razem do Avis'a po samochód. Miał być Fiat Punto, ale ten samochód nie ma dokumentów odpowiednich do przekroczenia granicy z Argentyną i ostatecznie dostajemy trochę większego Nissana. Cena jest ta sama, więc jesteśmy zadowoleni. No, ja jestem zadowolony, ale Wojtek trochę marudzi na japońską technikę. Najwyraźniej nie potrafi zrozumieć, że nie każdy może chcieć lub nie każdego stać na kupno Jaguara lub Land Rovera, a szczególnie nowego Land Rovera. Dodatkowym atutem jest mały przebieg samochodu. To też wzbudza podejrzliwość Wojtka – Nissan nie wygląda na szesnaście tysięcy kilometrów.

*Al Fin del Mundo – Koniec Świata